Sezon ogórkowy się w tym roku nie udał. Jakby się nie starać, nie sposób mówić tylko o wielorybach w Wiśle, o tym kto z kim i dlaczego, o tym, kto jak się nie ubrał i dlaczego opalanie prawego pośladka ma więcej sensu, niż lewego. Nie, nie zniknęły bakterie w basenach, opóźnienia w przylotach z wakacji i korki na drogach, ale nad wszystkim co nieważne i umiarkowanie ważne zawisła chmura tego, co najważniejsze. Mam wrażenie, że na długo. I mam wrażenie, że to dobrze, że ją wreszcie zauważamy.

Utrzymywanie się w radosnym kontredansie, typowym dla „dworu ciepłej wody”, jest już dłużej niemożliwe. Rzeczywistość, o której od wielu lat mówiły co najwyżej "dyplomatołki" teraz ugryzła nas w tyłek. I musimy się liczyć z tym, że będzie gryźć nadal. I że będzie bolało. Na razie u nas w kraju boli najbardziej sadowników, hodowców czy transportowców, ale musimy się liczyć z tym, że ponieważ trzeba będzie najbardziej poszkodowanym pomóc, zaboli nas wszystkich. Musimy się na to zdecydować w imię solidarności, która poważnym narodom daje siłę.

Oczywiście czasy takie jak te, powinny skłonić nas do jedności, do szczególnego zwracania uwagi na dobro wspólne, do myślenia strategicznego o naszych wspólnych ważnych interesach. Przez ostatnie lata usilnie nas tego rodzaju myślenia oduczano, miejmy nadzieję, że nie udało się to do końca i będziemy w stanie to przezwyciężyć. W normalnych warunkach w takich okolicznościach naród gromadzi się wokół władzy, ale u nas ideę "polskości jako nienormalności" udało się premierowi zrealizować tak skutecznie, że właściwie nie ma się wokół kogo gromadzić. Myśl o tym, że rządząca nami ekipa ma jakieś strategicznie korzystne dla Polaków cele i wie, jak działać dla publicznego dobra, można sprzedać już co najwyżej w kabarecie. Polacy to już wiedzą i choć wielu jeszcze zatyka sobie oczy i uszy, w końcu - choćby przed sobą – będą musieli to przyznać.

Im bardziej niektóre, wyśmiewane dotąd przez pożytecznych idiotów, prawdy zaczną się przebijać do opinii publicznej, tym bardziej dotychczasowi "prześmiewcy" będą musieli weryfikować swoje publicznie wyrażane opinie. Co najśmieszniejsze, choć nie przyznają za żadne skarby, że wcześniej się mylili, ich zmiana poglądów będzie szeroko relacjonowana i spotka się z życzliwym przyjęciem, bo w naszym kręgu kulturowym synów marnotrawnych i nawróconych grzeszników wypada traktować z wyrozumiałością. Ot taki sympatyczny efekt uboczny tego rzekomego, opresyjnego "katolstwa".

Obywatele i politycy świata zachodniego, z ogarniętymi „obamową” nadzieją Stanami Zjednoczonymi na czele, muszą sobie zdać sprawę z tego, że nie wszyscy myślą tak pragmatycznie jak oni. A raczej, że nie każdy pragmatyzm myślenia jest taki sam. Nie można więc uporczywie wszystkiego u siebie relatywizować, bo w końcu w starciu z prawdziwymi fanatykami nie zdołamy się pozbierać. NATO ma dziś u swych granic i agresywną Rosję i fundamentalistycznych islamistów, nie wydaje się, by w kontaktach z jedną i drugą rzeczywistością tradycyjne debaty o prawach człowieka miały sens. Istotna jest zwykła siła, stanowczość, zdolność odstraszania i niesienia faktycznej pomocy tam, gdzie słabsi, czy to chrześcijanie, czy jazydzi, czy ktokolwiek inny, giną z ręki silniejszych i bardziej bezwzględnych.

Epidemia wywołana w Afryce wirusem Ebola też przypomina nam prostą, ale zapomnianą jakby ostatnio prawdę, że najważniejszym zadaniem medycyny jest ratowanie zdrowia i życia, że siły i środki powinny iść na walkę z naprawdę groźnymi chorobami, które choć wybuchają w odległych zakątkach świata, mogą pewnego dnia pojawić się blisko nas. Jest świat medycyny kaprysu, choćby operacji plastycznych, które poza ograniczoną liczbą przypadków, nie są potrzebne i jest świat medycyny konieczności, który trzeba finansowo wspierać. Od 1998 roku, kiedy przez szybę laboratorium CDC w Atlancie miałem okazję oglądać miejsce, gdzie prowadzono badania na wirusach Ebola, nie miałem wrażenia, że walka z gorączkami krwotocznymi, skutkami infekcji najgroźniejszymi znanymi wirusami, stanowi jakikolwiek priorytet. Prędzej czy później to musiało się zemścić. Na razie kosztowało to życie ponad tysiąca osób. Ilu jeszcze?

Na razie jeszcze nie my w Polsce i nie my w zachodnim świecie płacimy najwyższą cenę zawiedzionych nadziei na koniec historii. Ale szanse i czas, który nam pozostaje by się zabezpieczać, mijają. Wykorzystajmy to, że jeszcze wiele od nas zależy. Przestańmy zajmować się głupotami. I przestańmy poważnie traktować tych, którzy nie potrafią, albo nie chcą wyciągnąć najprostszych wniosków w sprawach ważnych. Pora kryzysu to pora myślenia - na bezrefleksyjność będziemy mogli sobie pozwolić w czasie kolejnego sezonu ogórkowego. Choć nie dam głowy, że taki szybko się pojawi.