Panie Prezesie Telewizji Publicznej, Panowie Redaktorzy Naczelni Bardzo Opiniotwórczych Tygodników, mam dla was złą wiadomość. Wasza fascynacja urzekającą myślą, mową i uczynkiem nadwiślańskiego księcia ciemności może okazać się krótkowzroczna. Przekonanie o tym, że wszystko co antykatolickie sprzeda się dziś i będzie się sprzedawać w przyszłości może być oparte na błędnych przesłankach. Młodzi, wykształceni niekoniecznie z wielkich miast mogą was jeszcze zaskoczyć.

Naukowcy z Uniwersytetu Virginii przedstawili parę tygodni temu wyniki badań socjologicznych, z których wynika, że lepiej wykształceni Amerykanie przyznają się do bliższych związków z religią, niż osoby, które zakończyły edukację na szkole średniej. Jeszcze 40 lat temu procent wierzących w obu grupach był podobny, sięgał 50 procent. W ciągu tych lat u lepiej wykształconych zmalał o kilka, u słabiej wykształconych o kilkanaście punktów procentowych.

Badacze z Uniwersytetu Nebraski w Lincoln opublikowali z kolei wyniki badań, które pokazują, że u Amerykanów każdy kolejny rok edukacji zwiększa prawdopodobieństwo uczestniczenia w obrzędach religijnych o 15 procent, a czytania biblii o 9 procent. Co więcej, bardziej wykształceni Amerykanie choć opowiadają się za świeckością państwa, silniej podkreślają znaczenie religii w codziennym życiu i częściej przyznają duchownym prawo zabierania głosu w sprawach społęcznych i wpływania na głosy wyborców.

I jedne i drugie wyniki badań uznano za Oceanem za niespodziankę, zdecydowanie nie potwierdzają one bowiem dominującego w opinii publicznej przekonania, że religia w nowoczesnym, wykształconym społeczeństwie to przeżytek.

Piszę o tym doskonale zdając sobie sprawę, że Polska to nie Ameryka i to co tam sie dzieje nie musi znaleźć odzwierciedlenia u nas. Jednak wichry liberalizmu wieją tam znacznie dłużej, niż nad Wisłą, więc na podstawie tego co się dzieje z tamtym społeczeństwem, można ryzykować prognozę tego, co za jakiś czas i u nas się może wydarzyć. Sugeruję więc, by może nieco głębiej zastanowić się nad tym w jaką właściwie stronę miałaby iść ewolucja naszego społecznego myślenia. I nad tym, czy doraźne w końcu cele polityczne warte są wprowadzenia na dobre praktyki "wkurzania" kogoś, jako metody polemiki, czy w sprawach religijnych, czy jakichkolwiek innych.

Wpływ tej antychrześcijańskiej hucpy na nasze zwykłe, codzienne życie, jako społeczności będziemy mogli ocenić za jakiś czas. Jestem przekonany, że sytuacja, w której dla poniżenia rywala, dokuczenia mu, używa się wszelkich sposobów, które jeszcze kilka lat temu uznalibyśmy za skandaliczne, to na dłuższą metę nie jest powód do niczyjego zadowolenia. Niszczymy język, niszczymy logikę dyskusji, niszczymy instrumenty porozumiewania się i kompromisu. Prędzej czy później, wyjdzie nam to bokiem. Wszystkim.

Ta, nie tylko tolerowana, ale gorliwie wspierana przez całe stada opiniotwórczych elit "barbaryzacja" mowy i obyczajów społecznych nie przyniesie nam żadnej modernizacji, myślę, że odwróci nawet proces stopniowego przyzwyczajania Polaków do politycznej poprawności. Jeśli wy nie szanujecie nas, to i my na wasze głosy zaniepokojenia możemy zareagować wzruszeniem ramion.

To prawda, macie jeden atut, dla poprawy nastroju będziecie mogli zaprosić sobie motyla w rajtuzach, żeby wam pląsał... My możemy co najwyżej liczyć, że pojawi się nieproszony.