Tyle ostatnio w naszej debacie publicznej padło oskarżeń o wstecznictwo, porównań do kołtunerii i ciemnogrodu, że można odnieść mylne wrażenie, że dyskutujemy o konieczności powrotu do palenia czarownic na stosie. Zwyczaj ten, stosowany niegdyś chętnie w zachodniej Europie jakoś się u nas nie przyjął. Można się tylko domyślać, że światlejsze od nas narody musiały to uznawać za przejaw prawdziwie polskiej zaściankowości. Zresztą, co ja tam wiem. Może "Polska bez stosów" też była wymysłem nacjonalistycznej, PRL-owskiej propagandy, z którą liberalna nauka nie zdążyła się jeszcze rozprawić.

Człowiek jest istotą rozumną, ale jego sposób myślenia podąża zaskakującymi ścieżkami. Od dawna wiadomo, że to jak się zachowujemy i myślimy zależy w znacznym stopniu od układu połączeń komórek nerwowych w naszym mózgu. Najnowsze, opublikowane dziś wyniki badań po raz pierwszy pokazują dokładnie, o jakie różnice chodzi. Badacze z Massachusetts General Hospital piszą na łamach czasopisma "Neuron", że większa różnorodność pojawia się w rejonach mózgu odpowiedzialnych za opracowanie informacji. One właśnie częściowo przecinają się z rejonami sterującymi naszym zachowaniem. Znacznie mniej różnic dostrzeżono w rejonach odpowiedzialnych za odbiór bodźców zmysłowych. Wygląda na to, że otaczającą rzeczywistość postrzegamy wszyscy w miarę tak samo, ale to jakie na podstawie tego co widzimy wyciągamy wnioski, zależy już wyłącznie od tego, co dzieje się w naszej głowie.

Myślenie nie jest przywilejem liberałów, czy konserwatystów, a jednak przytłaczająca większość naukowców przyznaje się do lewicowych poglądów. W 2009 roku w sondażu Pew Research w Stanach Zjednoczonych do lewicowości przyznało się 52 procent naukowców. Do konserwatyzmu całe... 9 procent. W to, że nauka generalnie przechyla się na prawo wierzyło 2 procent, że na lewo, grubo ponad połowa. Jak pisze w ciekawym artykule tygodnik "New Scientist" temu wyraźnemu przechyłowi towarzyszy przekonanie, że lewica tradycyjnie kieruje się naukowymi przesłankami, a skłonna do zabobonów prawica argumentów naukowych nie słucha. Alex Berezow i Hank Campbell przyznają jednak wprost, że "progresiści" są równie skłonni do irracjonalnych działań, jak "wstecznicy", problem w tym, że nikt ich za to nie rozlicza. Z pewnością nie robią tego równie jak oni liberalne media.

Berezow i Campbell przytaczają pouczającą historię. W 2007 roku, świeżo po przejęciu obu izb Kongresu, Demokraci postanowili wprowadzić proekologiczne zmiany w kongresowych stołówkach. Nie oglądając się na koszty dotychczasowe plastikowe naczynia i sztućce zastąpili biodegradowalnymi. Wewnętrzne raporty wskazywały, że inicjatywa była sukcesem i oszczędziła środowisku w latach 2007-10 aż 650 ton trudnych do utylizacji odpadów. Problem w tym, że nowe sztućce miękły w gorącej zupie i niczego nie kroiły, a ich przetwarzanie wymagało dodatkowych przewozów do specjalnego zakładu. Na dodatek, niezależna analiza wykazała, że oszczędności dla środowiska z tytułu tego programu można było porównać z eliminacją z dróg JEDNEGO samochodu za cenę około 475,000 dolarów rocznie. Demokraci poczekali, aż kontrolę nad Izbę Reprezentantów przejmą Republikanie i zasugerowali, by program zakończyć. Gdy tylko Republikanie przywrócili dawne naczynia i sztućce, była szefowa demokratycznej większości Nancy Pelosi mogła z satysfakcją napisać na Twitterze, że oto prawica przywraca plastik i zaśmieci środowisko dodatkowymi 535-ma tonami odpadów. Skąd się wzięła ta liczba, nie wiadomo, nikt o to nie zapytał.

Stosunek do ochrony środowiska to oczywiście jedno z pól sporu między prawicą a lewicą. By nie być posądzonym o przesadne przywiązanie do akurat tego tematu, proponuję dwa kolejne, nie mniej, a może nawet jeszcze bardziej zapalne. Najnowsze doniesienia naukowe wskazują bowiem na potrzebę co najmniej przemyślenia przez "postępowe" środowiska swoich dotychczasowych twierdzeń.

Pierwsza sprawa dotyczy "in vitro". Badania przeprowadzone w 14 krajach Europy pokazały, że liczba wrodzonych uszkodzeń płodu, związanych z ciążami mnogimi zwiększyły się od lat 80-tych blisko dwukrotnie. Opisane na łamach czasopisma "BJOG: An International Journal of Obstetrics and Gynaecology" wyniki badań wskazują zarówno na zwiększenie się liczby mnogich ciąż, jak i samego ryzyka towarzyszących im chorób wrodzonych. W latach 1984-87 ryzyko wynosiło 5,9 przypadku na 10 tysięcy urodzin. Średnia za lata 2004-07 to już 10,7. Autorzy pracy podkreślają, że sam wzrost liczby ciąż mnogich to skutek podniesienia się średniego wieku przyszłych matek i coraz częściej stosowanych procedur wspomaganego rozrodu (ATR). Obserwowany wzrost ryzyka uszkodzeń w przypadku ciąż mnogich w porównaniu z pojedynczymi to prawdopodobnie skutek stosowania procedur "in vitro".

Druga sprawa dotyczy marihuany, której palenie dwukrotnie zwiększa ryzyko udaru mózgu. To z kolei wynika z badań, ogłoszonych dziś podczas ASA International Stroke Conference 2013. Naukowcy z University of Auckland w Nowej Zelandii przebadali 160-ciu pacjentów w wieku 18 do 55 lat, którzy z powodu udaru trafili do szpitala. U 16 procent z nich wynik testów narkotykowych okazał się pozytywny. Próbki pobrane od innych pacjentów, hospitalizowanych z innych przyczyn wykazały ślady narkotyków w 8 procent przypadków. Naukowcy przyznają, że osoby, które doznały udaru przeważnie paliły też papierosy, ale są przekonani, że to marihuana zwiększyła u nich ryzyko choroby.

I jedne i drugie badania wymagają kontynuacji. Konieczne jest wyjaśnienie procesów, które powodują takie, a nie inne efekty. Jednak wyraźnie z nich widać, że twierdzenia o nieszkodliwości pewnych procedur, czy używek nie muszą być prawdziwe. Powtarzanie ich w koło Macieju tego nie zmieni.