Parę dni po wyborach europejskich to właśnie pytanie wydaje mi się najważniejsze. I chodzi mi nie tylko o wciąż ewentualną, choć bardzo prawdopodobną, kolejną kadencję, ale też o okres, który nas do niej doprowadzi. Okres nieustającej kampanii wyborczej. Wiele osób generalnie życzliwych Prawu i Sprawiedliwości powtarza w tych dniach wezwanie, by zwycięskiemu obozowi woda sodowa nie uderzyła do głowy, by zajął się jeszcze bardziej intensywną pracą. I to pracą wysokiej jakości. To dobry objaw realizmu. Zwycięstwo PiS nie jest dla obywateli celem samym w sobie, jest środkiem do celu, jakim ma być dobrze zarządzane, nowoczesne, sprawiedliwe państwo.

Wbrew temu, co rozgoryczeni zwolennicy opozycji mniej lub bardziej otwarcie deklarują, nigdzie nie jest napisane, że budowy nowoczesnego państwa nie można pogodzić z poszanowaniem tradycyjnych wartości. Ideologiczny spór konserwatyzmu i liberalizmu wcale nie został na korzyść tego drugiego przesądzony. A już na pewno nie u nas. Co więcej, obserwacja krajów, które na drodze "postępu" zaszły o wiele dalej, nie zawsze dowodzi, że rosną w siłę, a ludziom żyje się tam dostatniej. Przynajmniej nie ostatnio. I nie w oczach młodego pokolenia swych obywateli. Owszem, zdaję sobie sprawę z odległego miejsca Polski na liście najszczęśliwszych krajów świata, ale startowaliśmy z innego miejsca i niekoniecznie po drodze do owego szczęścia musimy powtarzać błędy innych. Zwłaszcza w okresie realnych, nie wydumanych, problemów, które dojrzalsze od nas demokracje przeżywają. Problemów, które mogą owe trendy rozwoju zmienić.

Co do tytułowego pytania, osobiście uważam, że jeśli budżet państwa obiecane programy socjalne wytrzyma, dobrze, że one są. Nie byłem entuzjastą sposobu ich ogłoszenia i wprowadzenia, ale niosą w sobie znacznie więcej dobra niż tylko doraźne wyborcze kalkulacje. PiS musi jeszcze spełnić zobowiązania zaciągnięte wobec choćby niepełnosprawnych, ale powinien już szukać innej drogi budowania zaufania i popularności. Nie tylko dać ludziom pieniądze, by sami rozwiązywali swoje problemy choćby z edukacją dzieci czy opieką zdrowotną, ale choć do pewnego stopnia usunąć im te problemy z drogi. Właśnie te dwie sprawy mogą tę kampanię zdominować, nie tylko z powodu zapowiadanej dogrywki strajku nauczycieli, dwóch roczników w liceach i ewentualnego protestu lekarzy, ale przede wszystkim dlatego, że to sprawy dla ludzi ważne. Szczególnie dla tych, którzy nie korzystają z prywatnych szkół czy przychodni.

Opozycja twierdzi, że PiS stał się teflonowy, żadne afery i odpowiedzialność za błędy się go nie imają. Myślę, że wiele czasu można jeszcze spędzić nad oceną, które afery były faktycznie aferami, a które były nimi tylko w wyobraźni opozycji, błędy jednak z całą pewnością były. I to sporo błędów. Jedno jest pewne: jeśli sam PiS uwierzy, że jest teflonowy, to przegra. Do tej pory, zapewne za sprawą swego lidera, Prawo i Sprawiedliwość do mistrzostwa opanowało sztukę wycofywania się i zamykania frontów, jeśli sytuacja stawała się kłopotliwa. Ten nieco irytujący dla zapamiętałych zwolenników zwyczaj pozwalał Nowogrodzkiej często schodzić z linii strzału. Było w tym jednak i coś więcej. W kontraście do Platformy, która "nigdy błędów nie popełniała", PiS pokazał się jako partia wrażliwa na krytykę i - tam, gdzie uznawała za stosowne - skłonna do stawiania kroków w tył. Dla wyborców to - paradoksalnie - może być atut. Choćby przez kontrast z tym, co było.

No a jeśli chodzi o to, co było, mogę tylko w skrócie powtórzyć to, co pisałem przed tygodniem. Opozycja w wersji totalnej zakleszczyła się w antypisowskim ferworze i jak niepodległości broniła dziedzictwa swoich 8-letnich rządów. To nie pozwoliło jej sformułować żadnych idei istotnych dla ludzi oczekujących czegoś więcej niż odsunięcie Zjednoczonej Prawicy od władzy. Czy to się może zmienić? Nie bardzo to widzę. Nie za sprawą Grzegorza Schetyny ani całego zastępu młodszych działaczy, którzy jakoś tak poza narzekaniem na PiS nigdy nie mają nic ciekawego do powiedzenia.

Platforma zastygła w oczekiwaniu na Donalda Tuska i bez niego praktycznie nie jest w stanie wykonać żadnego ruchu. Nie oczekuję tymczasem, że przewodniczący Rady Europejskiej powie 4 czerwca coś bardziej inspirującego, niż mówił w maju. To przecież jemu najbardziej zależy, by żadnej odpowiedzialności za, cokolwiek się w latach 2007-15 działo, nie ponosić. Cóż mógłby więc zmienić? Jeśli na większość wyborców jego "czar" nie działa, jeśli większość mu nie wierzy - a proszę o choćby jeden powód, dla którego mieliby mu wierzyć - biały koń pozostaje nieosiodłany. Mam wrażenie, że bez radykalnej zmiany przekazu ani z Donaldem Tuskiem, ani bez niego Platforma utraconych na zachodzie kraju wyborców nie odzyska. PiS może z pomocą kampanii wyborczej próbować ich utrzymać, może jednak starać się rządzić tak, by przekonać kolejnych. Druga taktyka wydaje mi się lepsza, bo może przydać się wszystkim obywatelom. Niezależnie od tego, na kogo głosują.