W opublikowanym w portalu Interia.pl polemicznym tekście do mojego bloga sprzed dwóch tygodni Roman Graczyk raczył uznać za pewnik, że swoją o dzień wcześniejszą opinię o Unii Europejskiej pisałem pod wpływem słów prezydenta Andrzeja Dudy o wyimaginowanej wspólnocie. Ja jednak nie odnosiłem się do tych słów. Z dwóch powodów. Po pierwsze generalnie nie uważam, by egzegeza słów polskich polityków była naszym, dziennikarzy zadaniem, po drugie wystarczyło posłuchać całej wypowiedzi, by się zorientować, że jej znaczenie może nie mieścić się w narzuconym przez nieprzyjazne prezydentowi media, kontekście. Skoro jednak zostałem wywołany do tablicy to się do owych słów odniosę, bo moim zdaniem mają pewien sens, choć nie wiem, czy zbieżny z intencjami prezydenta.


Oburzenie opozycji tymi konkretnymi słowami Andrzeja Dudy było bardzo standardowe. Niewdzięczny! - jęknęła. Jak może za "nic konkretnego" uznawać miliardy euro płynące co roku z Brukseli? No cóż. Opozycja z jednej strony oskarża PiS i jego wyborców o prymitywne podejście z cyklu "bierz forsę i w nogi', w którym to warto od Unii fundusze europejskie brać, ale nie warto nic w zamian dawać. Kiedy jednak Platforma Obywatelska i Nowoczesna chcą postraszyć wyborcę - jak rozumiem, nie tylko tego ich zdaniem prymitywnego, pisowskiego, ale też potencjalnie swojego, wyjściem z Unii, to straszy właśnie odebraniem pieniędzy. W narracji opozycji zadziwiająco nic, poza pieniędzmi, po stronie zysków z Unii się nie mieści. Wspólnota prawdziwa a nie wyimaginowana to przecież jednak coś więcej.

I tu chyba leży pies pogrzebany. Nikt przytomny na umyśle nie zaprzeczy, że strumień unijnych pieniędzy sprawił, że nasz kraj w ciągu ostatnich lat wypiękniał i istotnie się, infrastrukturalnie rozwinął. Trudno jednak przy okazji nie zauważyć, że mnóstwo z tych pieniędzy wróciło w praktyce za granicę, że sam dopływ tych pieniędzy nie jest żadną łaską, ale rekompensatą za otwarcie rynku, że wreszcie znaczna część tych pieniędzy, podobnie jak należne nam z tego samego tytułu fundusze szwajcarskie, czy norweskie, poszła na projekty społeczne, co do których rzeczywistej przydatności dla Polski, można przecież dyskutować. Nie można też twierdzić, że niczego Unii nie dajemy, ciężko pracujemy u siebie i za granicą, dajemy zarobić zagranicznym bankom i sieciom handlowym, jesteśmy gościnni, przyjaźni i sami owszem też ciekawi świata. To opłaca się także innym.

Polska się rozwija i ambicją nas wszystkich powinno być to, by bogaciła się jak najszybciej. Jeśli tak będzie, a oby tak było, to w dającej się przewidzieć perspektywie staniemy się płatnikiem netto i to nasze między innymi pieniądze będą wspomagały rozwój innych. Szczerze mówiąc czekam na tę chwilę z utęsknieniem i mam nadzieję, że będzie dla nas przyczyną nie bólu głowy, ale prawdziwej satysfakcji. Z myślą o tej właśnie chwili potrzebujemy w Unii widzieć jednak coś więcej, niż dojną krowę, potrzebujemy dostrzec prawdziwą wspólnotę.

Nie wiem, czy prezydent to właśnie miał na myśli, ale moim zdaniem w tym właśnie sensie Unia pozostaje wciąż wspólnotą wyimaginowaną, której wiele brakuje do tego, byśmy mogli czuć się w niej jak w domu. Ostatnie lata dobitnie pokazały, że stara Unia uznaje się za Unię równiejszych, którzy wiedzą, rozumieją, których nie można pouczać, zwracać im uwagi, nie daj Boże twierdzić, że w czymś nie maja racji. Oni sami jednak bardzo się do pouczania innych śpieszą, nie mają zahamowań, nie korzystają z okazji, by być cicho. I bardzo twardo dbają o swoje interesy, nie tylko w sprawach gospodarczych, ale i w bardzo konsekwentnie, choć po cichu uprawianej polityce historycznej.

Europa zachodnia zrezygnowała z chrześcijaństwa jako fundamentu naszej wspólnej tożsamości, co nie ułatwia nam, a przynajmniej znacznej części z nas, identyfikowania się z Brukselą. Pod pretekstem obrony praw człowieka usiłuje nam wcisnąć w wielu sprawach sposób myślenia, który - delikatnie mówiąc - nie do końca nam pasuje. I już od dawna nie o tolerancję tu chodzi. Nasze inne doświadczenia i wrażliwości nie są przy tym wymyślone, są rzeczywiste, dopóki nie nauczymy się z nimi żyć, realnej wspólnoty nie stworzymy.

Ja także uważam, że członkostwo w Unii zakotwicza nas w świecie Zachodu, daje nam szanse rozwoju, sprawia, że jesteśmy częścią potężnej wciąż i może nawet jeszcze potężniejszej w przyszłości, struktury. Nie chcę jednak wciąż jeszcze przyjąć do wiadomości, że ceną za ową przynależność ma być wyzbywanie się tożsamości i konkurencyjności, zgoda na obciążanie nas współodpowiedzialnością za Holokaust, bierne przypatrywanie się panoszeniu się biurokracji z Brukseli i realizacji jej szalonych pomysłów, o których wiemy, że prowadzą donikąd. Jeśli ktoś jest przekonany, że nie mamy wyjścia, że jesteśmy za słabi, że musimy wyzbyć się nadziei, podporządkować silniejszym, bo inaczej będzie jeszcze gorzej, to niech to powie wprost. Ja wciąż uważam, że Unia słuchająca głosu krajów swej wschodniej części, wrażliwa na ich tożsamość i uwzględniająca ich interesy, będzie nie tylko sprawiedliwsza, ale i silniejsza.

Zapytany przez Romana Graczyka wprost, czy "chcę Polski, gdzie sądy wydają wyroki na telefon i gdzie można zostać bezkarnie oplutym i zaszczutym przez rządową (a niby publiczną) telewizję", odpowiadam szczerze, że nie. Tyle że takie sądy i taką rządową (a niby publiczną) telewizję widziałem i przed 2015 rokiem. Chcę, by to się zmieniło naprawdę, nie na niby. Tym, w czym faktycznie się różnimy, jest moja niezgoda na to, by wstąpienie do Unii miało petryfikować wszystkie układy istniejące w Polsce na mocy porozumień 1989 roku. Także te, które moim zdaniem wyraźnie Polsce, jej rozwojowi i bezpieczeństwu nie służą. Tylko tyle i aż tyle.