To był całkiem niezły rok. Mój prywatnie całkiem niezły rok. A data 9. września 2009 roku przejdzie mojej wlasnej historii, jako dzień sukcesu, o którym jeszcze pół roku wcześniej nawet bym nie pomyślał. Gdzie tam pół roku. Nawet sto dni wcześniej. Ale po kolei...

Od początku to był trochę szalony pomysł. Przyjaciele z Akademickiego Koła Przewodników Tatrzańskich zaplanowali na ten rok wyprawę do Turcji, wyjście na Ararat, drugi najwyższy wulkan Azji, szczyt łatwy technicznie, ale godny uwagi ze wzgledu na wysokość, przekraczającą 5100 metrów npm. Dowiedziałem się o tym pod koniec maja i wbrew rozsądkowi postanowiem wziąć w tej wyprawie udział. Dlaczego wbrew rozsądkowi? Bo byłem bez formy, miałem za sobą kłopoty zdrowotne, a czasu na zdobywanie kondycji było naprawde mało. Poza tym wyjazd w gronie przewodników, prócz wielu zalet, ma jedną wadę. Część z nich "chodzi w góry" zawodowo, wszyscy są w formie, chodzą szybko, a jeśli idą wolniej, to marzną. Dotrzymanie im kroku może być problemem. Kolejny znak zapytania to wysokość. Nie ma sposobu, by się przekonać, jak znosimy wysokość, dopóki się tam nie znajdziemy. Doświadczenia tatrzańskie to za mało. Ja co prawda spędziłem kilka godzin na wysokości 4383 m npm, na szczycie Mount Evans w Colorado, ale wjechaliśmy tam... samochodem. Ból głowy po tym, jak zjechaliśmy w doliny, pamiętam do dziś, ale to o niczym nie świadczy, utrata wysokości o 2 tysiące metrów w ciągu godziny, musi prowadzić do takich skutkow. Skoro jednak nie ma innego sposobu, by przekonać się, czy grozi nam choroba wysokościowa, jak wyjść trochę wyżej, no to czemu nie akurat tym razem.

Wyprawę zaplanowaliśmy na początek września, to już koniec sezonu, który pod Araratem trwa od maja. Tamtejsi przewodnicy prowadzą grupy także zimą, ale to już zupelnie inna para kaloszy. Oficjalnie na Ararat nie można wejść bez pozwolenia władz. To teren zmilitaryzowany, zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy z Iranem. O pozwolenie trzeba wystąpić w wyprzedzeniem, w którymś z tamtejszych biur przewodnickich. Usługa obejmuje właśnie owo pozwolenie (którego nie widzieliśmy na oczy) dowóz od najbliższego lotniska w mieście Van, miejscowych przewodników i dostęp do dwóch obozów pośrednich na wysokości około 3200 i 4200 metrów. Klasycznie wyprawa na Ararat trwa czery dni. Pierwszego wychodzi się z wysokości około 2000 metrów, na którą wyjeżdża się vanem, do obozu pierwszego. Drugi dzień ma być poświęcony aklimatyzacji. Wychodzi się do obozu drugiego na 4200 metrów i... schodzi do obozu pierwszego. Wszystko zgodnie z zasadą, obowiązującą w górach wyższych, że należy wychodzić wysoko i spać nisko. Trzeci dzien to ponowne wejście do obozu drugiego i przygotowanie do ataku szczytowego. Czwartego dnia wstaje się wpól do pierwszej w nocy, wychodzi godzinę później, by wejść na szczyt krótko po wschodzie słońca i mieć cały dzień na zejście na sam dół. W naszym przypadku było jednak inaczej, mieliśmy zdobyć Ararat w trzy dni, rezygnując z czasu na aklimatyzację. Jak się później okazało, właśnie dzięki tej decyzji w ogóle mieliśmy szansę wejścia na szczyt. Dzień po naszym wejściu na Araracie spadło pół metra śniegu i grupy, które miały wejść po nas musiały wycofać się w dół. Nam pogoda dopisała. Na górze temperatura spada o tej porze roku do minus kilkunastu stopni, w czasie naszego wejścia było nie więcej, niż kilka stopni mrozu. Mnie samego choroba wysokościowa oszczędziła. Nie było nudności, ani bólu głowy. Może tylko powyżej 4000 szybciej traciłem siły. Oprócz samego wejścia, wyzwaniem okazało się zejście. Kilkanaście kilometrów w poziomie i trzy kilometry w pionie dały mi solidnie w kość. Ale trudno się dziwić. Wyobraźcie sobie, że jednego dnia wychodzicie z Zakopanego powiedzmy na Kasprowy Wierch, a potem tego samego dnia schodzicie z niego... trzy razy z rzędu :). Ale wszystko się udało, jakby to zaśpiewali Beatlesi, "with a little help from my friends" :). Za co oczywście bardzo im dziękuję.

A jak dokładnie było... zabaczcie sami. Zdjęcia wykonali poza mną także Ania Frydryszak, Jacek Bednarek, Piotr Niepomniaszczij i Ewelina Wachulec.)

I to by było na tyle...

A w Nowym Roku życzmy sobie, żebyśmy pokonywali wszystkie góry, które stawia przed nami życie. No i... zdobywali te, które wyznaczymy sobie sami :). Wszystkiego Najlepszego...