Kilka nowości muzycznych w tym tygodniu mogło przyciągnąć - niewątpliwie. Do sklepów trafił przyzwoity popowy krążek "Porcelain", który Matt Cardle wydał po blisko trzech latach od zwycięstwa w brytyjskim X-Factorze. Mój kolega jednak chciał, żebym napisał o Arcade Fire. Fakt, ich "Reflektor" to nie jest zła płyta. Ale - pardon, stary: płyta tygodnia to "Pure Heroine" Lorde.

REKLAMA

Tak jak z bólem serca muszę odebrać jakiekolwiek słowa pochwały, jakie chciałbym kierować pod adresem Arcade Fire, bo "Reflektor" to tylko jeden z wielu fajnych, ale powtarzalnych albumów, tak z uśmiechem powtarzam raz po razie utwory z "Pure Heroine". Lepszego prezentu tuż przed siedemnastymi urodzinami dziewczyna nie mogła sobie sprawić: nagrała płytę, która - czuję to po kościach - rozchwieje emocjonalnie fanów rozsianych po całym świecie. To tylko kwestia czasu, kiedy rozhisteryzowane nastolatki będą sprzedawały rodzinne pamiątki, by zarobić na bilet na występ Lorde, a chłopcy znajdą każde możliwe wejście, by po koncercie dostać się za scenę.

Właśnie, tuż przed siedemnastymi urodzinami Lorde wydała płytę - to ważne. Bo teraz jest jakaś moda na takie drobne - bo inne słowo nie przychodzi mi do głowy - wokale. Jej głos nie jest bowiem delikatny (potrafi krzyknąć!), nie jest też wcale kojący, bo taki typowo podhalański zaśpiew czasem przeraża. To jest barwa drobna, tak trzeba to ująć, oszczędna. Poza tym: jest zapotrzebowanie na bawienie się elektroniką, na lekkie bity, na łamanie dźwięków, na zetknięcie prawdziwie klubowego minimalizmu z wyjątkowo mainstreamowym popem. Więc jeśli głowy przesiał nam już doszczętnie James Blake - choć nie odbieram mu talentu - swoją głęboką alternatywą, przyszła pora na Lorde. No bo na kogóż innego?

Fenomenu okupującego od kilku tygodniu szczyty list przebojów "Royals" nikt do końca nie rozumie. Trudno powiedzieć, co jest takiego ekscytującego w tym numerze: może dosadne, rozmywające się, tąpnięcia w tle. Może lakoniczna melodia. Z pewnością jednak: bliskość wokalu, namacalność koloru tego utworu. Lorde jest zupełnie wyraźna, tak przenośnie, jak i dosłownie: słowa wypowiada klarownie artykułując głoski. Tak: wypowiada, bo (co zachwyca, mając na względzie jej młodziutki wiek) robi to z taką dbałością o szczegóły, z pewnością siebie i dojrzałością, że fałszywym byłoby powiedzenie "wyrzuca z siebie".

Na "Pure Heroine" jest oczywiście dużo więcej, niż samo "Royals". Jest bezczelnie idealne "Buzzcut Season", z dość dynamicznym podbiciem, jednak nieco wycofane i melancholijne. Na skrajnościach swoją drogą ta płyta zyskuje: Lorde i ludzie aranżujący wszystkie melodie zgrabnie zestawili ze sobą to, co ciężkie, z tym, co rozczulające. I tak: kiedy w zwrotkach "A World Alone" widzimy jakieś zachodzące zeszłego lata słońce nad jeziorem, w refrenie tego samego kawałka zostajemy już uraczeni imprezą na plaży. "Team" natomiast przypomina eksperymenty elektroniczne sprzed kilkunastu, nawet kilkudziesięciu lat, jednocześnie uderzając w odbiorcę nieco kościelnym fragmentem a cappella, który kończy powtarzana do znudzenia, przesterowana fraza "send the call out" - a nad całością unosi się duch Florence Welch.

Są też utwory "Ribs" i "Tennis Court", przypominające nieco zabawy tych młodych twórców z zadymionych klubów nocnych, którzy co roku odwiedzają imprezy takie jak festiwal SXSW w Teksasie, czy nasz rodzimy Selector: The Knife, może odrobinę Crystal Castles, albo wspomnianego już Jamesa Blake’a.

Jest nieźle. Debiut to uroczy, przyjemny, inteligentny. Aż nie chce się wierzyć, że tak inteligentny materiał wypłynął z siedemnastolatki. I choć "Pure Heroine" albumem roku nie będzie, nie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że to nic zachwycającego. Wręcz przeciwnie: to świetny longplay na skromne, kameralne domówki ze znajomymi.