Okrutne to kino, jeśli nie pozostawia złudzeń, że świat, w którym żyjemy, nie jest piękny. I okrutne, jeśli seans wpycha widzom w usta gorzki smak: porażki, bezsilności. Do kin trafiają właśnie "Duże złe wilki" – okrutnie niemiłosierne.

REKLAMA

Mocnym nadużyciem jest porównywanie "Dużych złych wilków" do obrazów Tarantino. U twórcy "Wściekłych psów" bowiem od pierwszych scen wiemy, że całe zło ukazane w filmach jest niepotrzebne. "Kręci mnie przemoc" - mówił lata temu w jednym z wywiadów Tarantino. Ale jego każde kolejne dzieło było naprawdę niezłą komedią, w której ta przemoc była tylko dodatkiem. "Duże złe wilki" komedię mają raczej wpisaną w ramy, w swoje założenia: ale nie założenia główne. Tutaj na pierwszym planie zetkniemy się z dramatem - dopiero później, dużo później, posmakujemy kilku zaczepnych tekstów, mrugnięć do widza.

Nie będę silił się, jak niektórzy recenzenci, do wymieniania kolejnych nazwisk. "Duże złe wilki" to produkcja izraelska i trudno powiedzieć nawet, czy jej twórcy spodziewali się jakiejkolwiek pochodzącej z tej części świata opinii na swój temat. Powiem więcej: nie mam pojęcia jak wygląda skala popularności grających w filmie aktorów. Mówię o tym tylko dlatego, że niczego nie powiedzą nam znalezione za pięć dwunasta trzy nazwiska, którymi moglibyśmy się podpierać przy opisywaniu tego obrazu. Tak jak w Izraelu nikt nie zapamięta Mariana Dziędziela, nawet jeśli komuś spodoba się tam "Dom zły" Smarzowskiego.

Po kolei. "Duże złe wilki" otwiera brutalne pobicie, przebitki uświadamiają nam, że ktoś rejestruje krwawe sceny na swoim smartfonie (następnie film z komórki trafi do Internetu). Potem okazuje się, że po twarzy dostaje domniemany porywacz, a jego oprawcami są źli policjanci. Tak naprawdę zresztą: każdy z kolejnych bohaterów będzie tu cholernie zły. Dowiemy się jeszcze, że pobity to nauczyciel, którego podejrzewa się o uprowadzenie małej dziewczynki, której - po brutalnym gwałcie i torturach - ktoś odciął głowę. Dalej styczność mamy już tylko z widowiskiem trzech postaci: pobitego porywacza właśnie, policjanta-oprawcy i ojca zabitej dziewczynki, który postanawia wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.

Gdybyśmy spodziewali się po "Dużych złych wilkach" tragicznego wyścigu z czasem, połączonego z dziesiątkami efektów specjalnych i rąbanek rodem z "Rambo": nie doczekamy się. Gdybyśmy chociaż pragnęli mrocznego klimatu i przerażających ukłuć w klatce piersiowej: zawiedziemy się. "Duże złe wilki" bowiem są zaledwie - albo aż - tym wszystkim, co wystarczy do spłodzenia niezłego obrazu: scenariuszem nie stworzonym po to, by trzymać w napięciu, ale po to, by zaciekawiać; chwytaniem obrazu w taki sposób, żebyśmy nie umarli z nudów wgapiając się w te same, banalne kadry (a tych z kolei jest pełno w polskim kinie pseudogangsterskim); postawionym celem, do którego nieustannie zmierzamy. Tutaj celem było osiągnięcie celu, a nie - jak to często bywa - stworzeniem obrazu po prostu: i chwała za to autorom "Dużych złych wilków", że coś więcej stoi za ich poskładanymi klatkami.

Takie poskładanie klatek to nad Wisłą wyznacznik jakości. To zresztą może być odpowiedzią na zadawane od lat przez polskich twórców pytania, dlaczego nie udaje im się odnieść spektakularnego sukcesu na Zachodzie: bo składanie klatek jest tylko środkiem do osiągnięcia celu, a nie celem. Tu dochodzimy do punktu, w którym okazuje się, że "Duże złe wilki", z tak odległego kraju (nie oszukujmy się, niech ktoś z pamięci wymieni choć jeden izraelski tytuł), mogą stać się smakowitym przebojem zagranicą. Dlaczego? Bo przy produkcji nikt chyba nie spoczął na laurach.

Trudno powiedzieć więcej o "Dużych złych wilkach", niż to, że w ciemnym pomieszczeniu spotkają się mężczyźni (porywacz, policjant i ojciec), dla których punktem wyjściowym była śmierć małej dziewczynki. Trudno: bo zdradziłoby się wszystkie szczegóły. Tu nic szczególnego się nie wydarzy, nie będzie fajerwerków, tylko nieustanne dążenie do największych mroków ludzkich dusz. I - w sensie dosłownym - na koniec pozostaniemy z myślą, że i w bohaterach, i w każdym z nas, siedzi przerażające okrucieństwo. Choć momentami w filmie zestawione ono zostało ze wspomnianym mrugnięciem, z drobnymi gestami czy ledwo słyszalnymi żartami: zaplątanie dobra ze złem śnić nam się będzie po nocach.

Na koniec jeszcze o ocenie, którą wystawiam "Dużym złym wilkom" poniżej. Trzeba zauważyć drobne niedociągnięcia, jak nagłe przyspieszenie akcji (wydawać by się mogło, iż w postprodukcji ktoś postanowił skrócić film do pewnego określonego czasu), ale też brak widocznego rozbudowania charakterologicznego postaci. Cała reszta jednak przyćmić może naprawdę kasowe spektakle zza oceanu. Obawiam się jednak, że i tego fenomenalnego scenariusza "Dużych złych wilków" publiczność może nie docenić. A szkoda - bo za często uciekają nam takie perełki kina, a skupiamy się na głupotach w stylu "Non-Stop" czy "Pompeje", obecnych na naszych ekranach od kilku tygodni...

OCENA FILMU: 6/10

Grzegorz Betlej. W RMF FM od maja 2010 roku. Od dwóch lat w Redakcji Muzycznej RMF FM. Programuje stacje, tworzy serwisy muzyczne, przeprowadza wywiady z gwiazdami. Prywatnie: filmoznawca na krakowskim Uniwersytecie Jagiellońskim.