Ciekawość, jak naprawdę funkcjonuje nasz świat, jest pierwszym krokiem do piekła rzeczywistości. Kogo nie zadowala dookolna ułuda wytwarzana non stop przez środki masowej dezinformacji i dezorientacji, tego nie spotka nic dobrego prócz gorzkiej i okrutnej prawdy. Jak to się dzieje, że mimo to, ciągle na tej jałowej ziemi niewoli rodzą się uparciuchy tak denerwujące globalne władze i ich lokalnych lokai? Jakiż to tajemniczy impuls nie daje spokoju zawziętym osobnikom, że dokonują wciąż aktów sabotażu, rozdzierając szczelne zasłony totalnej iluzji kosztem osobistego szczęścia i spokoju? Przecież mogliby żyć w dostatku jako syci, stateczni mieszczanie Piekielnej Metropolii, nobliwi burżuje na dość wysokim szczeblu feudalnej drabiny spuszczonej do Diabelnego Dołu, albo mentalni kapo w społeczno-politycznym porządku Koncentracyjnego Imperium. To nie tak, że sfory wyższych sfer nie doceniają ich indywidualnego talentu. Gdyby tylko można go było zagospodarować w wiernej służbie dla wyższego celu! Gdybyż dało się go wykorzystać do codziennej pracy nad wdrażaniem pożądanego porządku! Wystarczyłoby tylko rozpuścić zalety "ja" w geniuszu "my", dołączyć własne tworzywo do modelowanej masy i uczestniczyć w wielkim dziele. Ale nie, bo bunt jest ponadto, pozbawiony sensu.    

Elementarna wiedza o tym, kim powinien być dzisiaj ktoś nazywany potocznie "pisarzem" lub bardziej górnolotnie "człowiekiem pióra", jest konieczna do zrozumienia twórczości Georga Orwella. W biogramie słynnego Brytyjczyka możemy bowiem przeczytać, że był jednym z najwybitniejszych prozaików XX wieku, znakomitym publicystą i myślicielem, natomiast nie dowiemy się niczego o prawdziwym twórczym imperatywie, który wyniósł go tak wysoko. Jak to się stało, że autor "1984" i "Folwarku zwierzęcego" wdarł się szturmem do naszej masowej wyobraźni i stworzył pojęcia, które nadal, mimo upływu dziesiątek lat, stanowią archetypowe obrazy wrogiego Państwa i jego struktury? Kiedy pierwszy raz czytałem te książki, wydane w tak zwanym "drugim obiegu" w latach 80. zeszłego stulecia, były dla mnie - jak dla wielu z nas, ówczesnych studentów w końcówce PRL - prawdziwym objawieniem. Świadomie użyłem tak oklepanego sformułowania, bo ta młodzieńcza "iluminacja" była z perspektywy czasu czymś oczywistym. Orwell - jak nam się wtedy wydawało, a wielu wydaje się do dziś- ukazał nam, czym jest komunizm w wydaniu sowieckim. Jednak na ujawnieniu istoty Systemu sprawa się nie zakończyła. Paradoksalnie autor "1984" tę naszą przaśną "komunę" nam nobilitował.

Literackie ujęcie pozwalało na to, że miazga, w której wtedy brodziliśmy przestała być tylko totalną, lokalną brednią. Ujrzeliśmy w niej uniwersalny wymiar, projekt opracowany po to, by stał się miarą wszechrzeczy. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że tym czymś jest komunizm jako taki, ale co innego jest wiedzieć, a co innego widzieć. Dzięki Orwellowi przejrzeliśmy na oczy, zobaczyliśmy każdy szczegół w jego istocie i ogólny obraz złożony z poszczególnych elementów. Niewielu było wówczas pisarzy, którzy aż tak mocno oddziałali na moją świadomość i wyobraźnię. W ich gronie wymieniłbym może jeszcze Franza Kafkę i Aleksandra Wata, którzy znacząco poszerzyli moje pojmowanie i wizję zniewalającej nierzeczywistości. Stan wiedzy o władzy sprzed ponad ćwierćwiecza był oczywiście wpisany w tamten czas, kiedy tytuł futurystycznej powieści "1984" pokrywał się z datą rzeczywistą. Książka Orwella napisana w latach 40. XX wieku wydawała nam się wtedy samospełniającą się przepowiednią, proroctwem zrealizowanym niemal w detalach. Jednak, gdyby twórczość Brytyjczyka zawierała się tylko w tym antykomunistycznym jasnowidzeniu, byłaby dzisiaj już tylko prozatorskim horoskopem wykopanym z archiwalnych gazet, świadectwem dawnych wierzeń, polityczną klechdą.   

A przecież nie jest. Dlaczego uważam, że Orwell to wciąż nasz współczesny? Zanim pozwolę sobie na subiektywną ocenę i wycenę jego wartości, dokonam szybkiego literackiego remanentu. Jak dzisiaj rozumiem terminy, pojęcia i postacie stworzone przed laty przez genialnego wizjonera? Najbardziej znaną orwellowską figurą jest "Wielki Brat", który nawet w Polsce występuje najczęściej w angielskim brzmieniu "Big Brother". To, że nazwa ta została spopularyzowana w języku oryginału, nie znaczy, że do autentyku nawiązuje. Nie, to tylko podróbka, sztuczny mediokratyczny twór, symulakrum celowo spolityzowanej popkultury, dzieło macherów hipnotyzujących masy przy pomocy telewizora. "Big Brother" nie jest tu prawdziwie orwellowskim tworem, rolę autentyku odgrywa sam telewizyjny ekran, to on zachował paradoksalną prawdę powieściowego pierwowzoru. Telewizor jest środkiem i ośrodkiem opresyjnego kłamstwa, wszędobylskim okiem w elektro-prostokącie. Orwell okazał się nie tylko przenikliwym analitykiem, ale i mitotwórcą. Archaiczny trójkątny symbol wszechwidzącego, wszechwiedzącego bożka wolnomularzy zamienił nam na nową geometryczną figurę niewolenia mas. Mamy bowiem cztery a nie trzy totalitarne boki: polityka, pieniądz, podboje i propaganda, czyli 4xP.   

Jednostka jest przytłaczana niewidzialną obecnością Wielkiego Brata, który jest jednocześnie realną postacią oraz archetypem. Powieściowa postać rodem z orwellowskiej antyutopii pt. "1984" jest wodzem Partii, który rządzi państwem Oceania. Jego ontologia jest wątpliwa, dziś powiedzielibyśmy że jest bytem wirtualnym, mimo że ucieleśnionym w postaci konkretnego mężczyzny w średnim wieku z charakterystycznym czarnym wąsem i oczyma podążającymi z portretów za każdym swoim poddanym. Pod jego ogromnym wizerunkiem widnieje slogan: "Big Brother Is Watching You" ("Wielki Brat na ciebie patrzy"). To wszechobecne spojrzenie należy moim zdaniem rozumieć dwojako: to nie tylko obraz totalnej kontroli, ale i specyficznie pojmowanej troski. Nie trzeba wybiegać w totalitarną przeszłość, żeby zrozumieć ten fenomen absolutyzowania władzy nad dobrem i złem ludzkiej natury, uroszczeniami boskiej wszechmocy. W realiach III RP Wielki Brat zamienił się np. w Wielkiego Wuja, wąsatego safandułę, gawędziarza ze strzelbą, niezbyt rozgarniętego działacza partyjnego, który na skutek serii zagadkowych przypadków, został liderem narodu. Rozziew między władzami jego umysłu a realną władzą, którą posiadł jest zaiste ogromny. Stał się symbolem, więc mógł nawet zgolić wąs.

Estetyka jest podszyta erystyką? Ale to tylko trywialny przykład, więc nie poświęcę mu wiele miejsca. Tym bardziej, że powinienem wymienić inne pojęcia, bez których współczesne rozumienie twórczości autora "1984" jest po prostu niemożliwe. Jednym z nich jest tzw. "Partia wewnętrzna", elitarny twór składający się z  klasy najwyższych funkcjonariuszy. Ich cechą charakterystyczną jest nie tyle to, że piastują oni najbardziej eksponowane stanowiska w państwie, ale to, że mają najrozleglejszą wiedzę o kulisach rządzenia. Znów posłużę się aktualnym przykładem z naszej rzeczywistości. To, czym w III RP jest "Partia wewnętrzna" poznajemy przy okazji tak zwanych afer. Jednym z nich jest ów słynny skandal restauracyjny, który polegał na tym, że pewna grupa ludzi władzy - politycznej , gospodarczej i finansowej- została podsłuchana w knajpach przez tajemniczą agencję nagraniową. Obraz, czym jest państwo, które tak naprawdę państwem być już przestało, wywołał szok poznawczy u wielu słuchaczy tych taśm. We mnie wywołał jednak głównie orwellowską refleksję, podobną do tej która pojawiła się w mojej głowie przy okazji głośnej sprawy sprzed dekady zwanej aferą Rywina. Wówczas była mowa o tajemniczej GTW czyli Grupie Trzymającej Władzę, a czym jest ta Partia Wewnętrzna dziś w 2014 r.?

Sytuacje zewnętrzne często się zmieniają, a skrywane struktury trzymają się mocno. Może właśnie dlatego, że są niewidzialne, że działają z głębokiego zaplecza? Dostrzegalne są czasem tylko efekty ich działań, to po nich domyślamy się, że istnieją naprawdę, że nie są wyłącznie halucynacją rozognionej wyobraźni. Nie warto więc przejmować się kpinami ignorantów i agentów, traktujących te refleksje co najwyżej z przymrużeniem oka, jeśli w ogóle chcą nimi zaprzątać ograniczone i złe umysły. Niech im będzie, że podobne hipotezy są tylko hipostazami, wymyślonymi bytami uznawanymi za istniejące przez ludzi takich jak my, chorobliwie podejrzliwych, szukających dziury w całym. Tak! Bo my szukamy dziur w całościowym, totalnym obrazie narzucanym wszem i wobec przez ludzi "Partii Wewnętrznej". Chcemy rozerwać teatralną kurtynę, pełną realistycznych widziadeł, aby przekonać się, że tam, za tą grubą zasłoną dzieją się rzeczy prawdziwe, choć sprawiają wrażenie nierealnych. Pragniemy odwrócić fałszywe pojęcia, przenicować nierzeczywistość rzeczy pospolitych. Zobaczcie, jak bezradni są wtedy kreatorzy fikcji społecznych i politycznych! A przecież zobaczyliśmy wycinek ich demonicznej pracy. Gdzieś tam błysnęła w świetle naszej lampki jakaś spocona dłoń lub fragment ucha jako pars pro toto.    

To od nas zależy rzeczywisty status orwellowskich proli. Pod tym pogardliwym terminem w "1984" pisarz skrótowo ujął byt większości populacji. Mówiąc w skrócie  prole to po prostu klasa  pracująca, jednak -według mnie - błędem jest utożsamianie tego pojęcia z marksistowskim "proletariatem". Prole są nie są żadnym mitycznym ośrodkiem zmiany społecznej, zaczynem ustrojowej metamorfozy, roztworem, w którym nastąpi krystalizacja rewolucyjnego czynu. Łaciński źródłosłów też daje nam jedynie pewną wskazówkę, ale nie tłumaczy do końca, czym jest w rzeczywistości ta tajemnicza grupa, społeczna większość, lwia część poddanych Wielkiego Brata i Wewnętrznej Partii. W języku starożytnych Rzymian, prekursorów totalitarnego modelu, termin "proletarius" oznaczał, ni mniej ni więcej, przedstawiciela biedoty niepłacącej podatków. Jedynym zyskiem ale i ciężarem dla państwa z powodu istnienia proletariuszy, było to, że się rozmnażają, dając Imperium swoje potomstwo. Wyraz "proles" znaczy dosłownie "potomstwo". W dzisiejszym, podpowiedzianym przez Orwella, znaczeniu nie chodzi jednak o tak prostą, populacyjną zależność między rządzącymi a rządzonymi, bowiem prole same są latoroślą, dziećmi we mgle, prowadzonymi za rączkę do samej śmierci, do całkowitej zagłady.

Charakteryzuje ich przy tym ułuda całkowitej wolności, bo zaprowadzone do kojca, do końca są sobą. Mają prawo, ba obowiązek zaspokajać swoje rudymentarne potrzeby- pracy, pożywienia, parzenia się i przyjemności czyli 4xP. Wszystko to oczywiście w ramach totalitarnej zasady bigbrotherowskiego wszechwiedzącego, wszechwidzącego oka w elektro-prostokącie. Wyobraź sobie hedonizm w krainie totalnej biedy, wolność słowa w więzieniu myśli, promiskuityzm w społeczeństwie totalnej brzydoty, anarchię za kolczastym drutem pod napięciem. Bądź prolem i nikt niczego ponadto nie będzie od ciebie wymagał. Co więcej, będzie każdego z osobna pilnował, by w swobodzie bycia prolem nie próbował się samoograniczać. A co limituje odgórną prolowatość? To proste: bezcelowa, bezowocna, bezpłodna, bezproduktywna, bezprzedmiotowa, bezsensowna, bezskuteczna, beztreściwa, bezwartościowa, czcza, daremna, jałowa, nadaremna, na nic, niecelowa, nieefektywna, niekonieczna, niepotrzebna, nieproszona, nieprzydatna, nierzeczowa, nieumotywowana, nieuzasadniona, nieużyteczna, niewłaściwa, nieżyciowa, nonsensowna, oderwana, płonna, potrzebna jak dziura w moście, przydatna jak umarłemu kadzidło, próżna, redundantna, zbędna i zbyteczna wiedza o władzy.                      

Eliminacja zbędnych informacji w danej grupie społecznej to jedno. Jednak to nie wyczerpuje orwellowskiej dystopii, czyli modelu społecznego opartego na antywartościach. Konieczne jest także odwrócenie wektorów najważniejszych pojęć. Najbardziej wyrazistym przykładem tego filozoficznego przedsięwzięcia jest nowe nazewnictwo ministerstw. Pod pojęciem "filozoficzne" kryje się tutaj marksistowski postulat: "filozofowie tylko interpretowali świat, rzecz w tym, aby go zmienić". Podmiana słów i znaczeń nigdy nie jest tylko przemianą werbalną. Nawet drobni kłamcy mogą się przekonać o tym, jak ich oszustwa zmieniają ich samych, a razem z metamorfozą ich osoby, wykrzywieniu ulega także rzeczywistość. Orwell udowadnia, że nie jest to wyłącznie cecha myślenia magicznego. Te same reguły obowiązują także w świecie totalitarnej hiperracjonalności, w którym nie ma miejsca na religię i w ogóle na metafizyczne wierzenia. Nie mówiąc o tym, że do podobnych wniosków dochodzą uczeni zajmujący się takimi dziedzinami, jak psycho- czy socjolingwistyka. Nie zdziwił mnie specjalnie artykuł Stanisława Janeckiego, zastanawiającego się, czy Donald Tusk może być poddawany specjalnemu treningowi  zwanemu fachowo programowaniem neurolingwistycznym.                   

Linia czasu to jedna z opisanych w tym tekście technik stosowanych przez premiera, przyszłego szefa Rady Europejskiej. "Polega ona na rzutowaniu w przyszłość różnych stanów emocjonalnych z przeszłości, ich racjonalizacji albo takim ustawieniu, by wszystko kończyło się happy endem." Inną metodą stosowaną przez Tuska jest t.zw. ‘kotwiczenie’, czyli "wyuczone, odruchowe zachowanie pod wpływem konkretnego bodźca, np. słowa-klucza czy widoku kogoś (czegoś)." Kluczowymi słowami w "1984" roku wywołującymi pożądane stany dysonansu poznawczego u poddanych są między innymi nazwy ministerstw.  Schizofreniczne rozszczepienie wywołuje w nas sam termin Ministerstwo Pokoju, na oznaczenie resortu zajmującego się prowadzeniem wojen i tworzeniem nowych rodzajów broni. Czyż ta orwellowska formuła nie została zastosowana w III RP? Ministerstwo Obrony Narodowej nie służy bowiem żadnej obronie narodu, co więcej jego świadome zaniechania doprowadziły bowiem do smoleńskiej hekatomby naszych narodowych elit. Natomiast jedyną realną działalność jak w "1984" MON prowadzi na polu działań ofensywnych, organizując i koordynując "interwencje" zagraniczne, jak w eufemistycznym języku rodem z Orwella zwie się agresję III RP na obce acz nie wrogie państwa.          

Efektem działania Ministerstwa Prawdy jest w literackiej antyutopii nieustanne fałszowanie historii, manipulowanie przeszłością, po to aby rozsnuwać wokół oszukańczą info-sferę jak kłamliwy kokon. Temu samemu celowi służyła oddana propagandzie literatura, kino oraz rozrywka. Czy trzeba tu cokolwiek tłumaczyć? Czy muszę robić tu odsyłacze do naszej współczesności, czy powinienem wykonać legendę objaśniającą prawdę o tym superresorcie? Przecież nie trzeba współcześnie żadnego przenikliwego analityka, aby dostrzec prawdziwy cel przyświecający dziś większości środków masowego rażenia informacją. Nie potrzeba żadnego nowego genialnego teoretyka komunikacji w stylu Marshalla McLuhana, aby ujawnić prawdę o istocie medialnej "globalnej wioski" zamieniającej się coraz bardziej w psycho-poligon, z nami jako celami, prolami, królikami doświadczalnymi. Info-wars czyli wojny informacyjne to dzisiaj nasza codzienna nie-rzeczywistość. Podobnie jest przecież z Ministerstwem Miłości, zwanym pieszczotliwym skrótem "Minimiło". Jestem przekonany, że także ten mój felieton czyta teraz jakiś reprezentant podległej mu tajnej Policji Myśli. Czy nie przebiegają mu (jej) przez głowę refleksje, jak można by wyleczyć moje, nietypowe zachowania publicystyczne? 

Moje "manipulowanie" Orwellem, wcielanie się w jego pisarstwo, nie służy wyłącznie podkreśleniu jego aktualności. W rozmowie z Bartłomiejem Zborskim - polskim tłumaczem dzieł Brytyjczyka- też nawiązałem do ustroju i zwyczajów panujących w III RP. Pan Bartek uznał jednak, że dzisiejszą naszą nierzeczywistość lepiej odmalował Aldous Huxley w swojej słynnej dystopii zatytułowanej "Nowy wspaniały świat". To dość powszechna dziś opinia, przyporządkowująca autora "1984" oraz "Folwarku zwierzęcego" dawnym epokom Stalina czy Breżniewa. Jeśli już kreśli się jakieś analogie pomiędzy orwellowskimi wizjami a współczesnością, to przywołuje się quasi-totalitarne państwo Putina z jego syntezą demokracji i dyktatury czyli demokraturą. Obywatele państw Zachodu mieliby być poddawani łagodniejszej, huxley’owskiej formie tresury, z somą- narkotykiem uśmierzającym osobiste niepokoje. Zaprosiłem do rozmowy autora przekładów, bo właśnie wyszedł w Polsce nowy orwellowski tom "Gandhi w brzuchu wieloryba". Znalazłem tam odpowiedź na pytanie zadane na początku mojego felietonu: co jest dziś powinnością człowieka - także jak ja, toutes proportions gardées -  parającego się pisaniem? Orwell opisuje np., jak celowo się upił i dał się aresztować, aby zdać osobistą relację z życia więźniów. Tylko tyle i aż tyle powinno się dzisiaj wymagać od pisarza.