Zdjęcie ilustracyjne /MARKUS SCHOLZ /PAP/DPA

Jestem królem. Moje królestwo to chaos. Jednak różnię się od prawdziwego monarchy, bo to nie ja panuję. Wokół mnie panuje straszny despota: nieporządek. Tym mikroświatem braku ładu jest mój pokój, który na wyrost nazywam gabinetem. Ta mroczna komnata w zwykłym bloku jest miejscem, do którego przenoszę z radia swoje codzienne życie zawodowe. Dla dziennikarza wszystko może być źródłem informacji i inspiracji. W związku z tym w gabinecie przechowuję: wysokie stosy codziennych gazet i kolorowych magazynów, wieże Babel książek i ksiąg w różnych językach - polskim, angielskim, rosyjskim, drewnianą skrzynię z muzycznymi płytami i audiobookami, oraz pudła z filmowymi DVD. Dochodzą do tego liczne "pomoce" biurowe: tablica korkowa gęsto upstrzona kolorowymi fiszkami, kubki z piórami, ołówkami i pisakami, kasetki z pinezkami i spinaczami, czy segregatory z kartkami pełnymi notatek w przezroczystych nylonowych koszulkach. Jest też wielka gliniana misa ozdobiona kolorową mozaiką, w której trzymam przydatną "elektronikę": telefony, dyktafon, discmana i czytnik audiobooków oraz kłęby różnych kabli z wtyczkami i końcówkami USB. Cały ten cyberpunkowy barok!

Jeśli mój gabinet potraktować jak fraktal, samopowtarzalną formę bezformia, porządek zespolony z chaosem, to odpowiednikiem funkcjonalnego, dziennikarskiego bałaganu w gabinecie jest okropny bajzel na biurku. Na nim pragnę się skoncentrować, korzystając z pretekstu, że dziś (ósmego stycznia) przypada Dzień Sprzątania Biurka. Oczywiście będę się rękami i nogami bronił przed obchodzeniem tego Święta Estety, mając poważną broń na podorędziu.

Po pierwsze, w obronie mojego nieuporządkowania, pragnę przywołać argumenty, które padły w obejrzanym przeze ze mnie przed laty znakomitym filmie dokumentalnym zatytułowanym "My messy life". (Widzicie, jak przydaje się pudło, z którego wysypują się przeróżne DVD). W tym kanadyjskim dokumencie, znanym pod polskim tytułem "Bałagan, czyli wszystko w porządku", reżyser Josh Fred udowadnia, że Siewcy Chaosu, tacy jak ja, nie muszą być wcale jednostkami patologicznymi, których zwyczaje w sposób dysfunkcjonalny odbiegają od społecznej normy, natomiast nieład wokół nich może być "innym porządkiem", "alternatywną aranżacją przestrzeni". Te tezy wcale nie są wyrazem przekory czy poszukiwaniem na siłę oryginalnego punktu widzenia. Autor reportażu ukazuje bowiem bardzo przekonywające przykłady, przemawiające do wyobraźni egzemplifikacje teorii o tym, że rozgardiasz może być innym rodzajem organizacji. Pedanci, koniecznie obejrzyjcie ten zbiór dziwaków.

Jednym z nich jest właśnie sam reżyser Josh Freed, którego można uznać za postać z horroru dla perfekcyjnych pań domu, ponieważ jego biuro wygląda tak, jakby trafiła w nie bomba, a potem swoje dzieło uskutecznił cyklon. A jednak on sam świetnie się w nim orientuje, znakomicie się w nim odnajduje, tak jakby przestrzeń dookoła niego żyła z nim w symbiozie, albo wnętrze pomieszczenia było projekcją głębi jego umysłu. Jednym z najbliższych dla mnie przykładów "człowieka-demolki" pokazanym w dokumencie Freeda, był DJ i kompozytor muzyczny, który tworzył swoje utwory korzystając właśnie z chaosu wokół siebie. Stosował przy tym zasadę aleatoryczności, to znaczy zdawał się na przypadek, wyciągając to stąd, to stamtąd stare płyty CD, taśmy magnetofonowe, a potem łączył przeróżne "odkryte" w ten sposób fragmenty w gotowe collage’owe kompozycje. W jego przypadku uporządkowanie warsztatu wiązałoby się ze stałą utratą podstawowej inspiracji!

Będę więc bronił bałaganu na swoim biurku, dodatkowo powołując się na źródłosłów nazwy tego mebla. "Używany we Francji i Anglii termin bureau pochodzi od słowa bure, oznaczający typ zgrzebnego płótna, którym w średniowieczu przykrywano stoły i pulpity kancelistów". A więc biurko lubi zgrzebność! Tylko zależy, co pod nią rozumieć! - reagują od razu ideolodzy życiowego minimalizmu. Gdy ja pod słowem "zgrzebność", rozumiem "brak idealnej estetyki", minimalista będzie mnie przekonywał, że na biurku chodzi wyłącznie o prostotę i jak najmniejszą liczbę elementów.

Jednym z takich zwolenników ewangelicznego umiaru jest Amerykanin Joshua Becker - "mąż, ojciec i pastor" - jak czytam na okładce jego książki zatytułowanej "Im mniej, tym więcej".

Jak sam przedstawia swoją największą inspirację, najważniejszym minimalistą dla niego był Jezus, "od którego autor dowiedział się, że piękno minimalizmu nie polega na rezygnacji z rzeczy, ale na gruntownej zmianie myślenia". Na czym to polega? Zacytuję fragment książki "porządnickiego" duchownego.

Niecałe 6 tygodni po zapoznaniu się z minimalizmem, otrzymałem w pracy zaskakujący e-mail od szefa. Notatka informowała o obowiązkowym dniu sprzątania w biurze dla wszystkich pracowników. Zostanie wynajęty kontener na śmieci. Telefony będą wyłączone. Wyznaczone spotkania trzeba przełożyć na inny termin. Zostanie podany lunch. Każdy pracownik otrzymał polecenie, aby poświęcić dzień na posprzątanie swojego biurka i wszystkich wspólnych pomieszczeń w budynku. Wyobraźcie sobie. Minimalizuję i jeszcze mi za to płacą! To zbyt piękne, aby było prawdziwe. Mówiąc szczerze, w moim biurze panował wtedy bałagan. Na biurku, w szufladach i na półkach nagromadziła się żenująca liczba szpargałów. Prawdopodobnie najbardziej ze wszystkich współpracowników potrzebowałem dnia na usunięcie wszystkiego, co wcale nie musiało znaleźć się w moim biurze. W dniu sprzątania zjawiłem się wcześnie i zabrałem się do likwidowania wszystkich niepotrzebnych w pracy rzeczy. Na pierwszym miejscu mojej listy: książki. W ciągu tego jednej dnia zminimalizowałem bibliotekę z trzech półek do jednej - i jestem z tego dumny. Przedawnione instrukcje poszły na pierwszy ogień. Przypomniałem sobie, że przecież mogę znaleźć większość tych informacji szybciej w Internecie. Książki, których nigdy nie przeczytałem ( i prawdę mówiąc, nigdy nie przeczytam), zostały usunięte w następnej kolejności. Doznałem uczucia ulgi, gdy znikały. Już więcej nie będę dźwigał brzemienia tych wszystkich książek, które "powinienem przeczytać". Zamiast tego stanęły przede mną otworem nowe czytelnicze możliwości. Myśląc o tych, które przeczytałem, zadawałem sobie pytanie, czy danej książki często używam, lub czy ją regularnie polecam. Jeżeli odpowiedź była twierdząca, zachowywałem ją do przeszłego użytku. Jeżeli negatywna, usuwałem z biurka. Tak pastor Becker opisuje swoją metodę.

Spoglądam na swoje biurko, na którym piętrzą się tomy. Na szczycie jednego ze stosów położyłem "Im mniej, tym więcej" Joshui Beckera. Zastanawiam się chwilę i decyduję pozbyć się tylko tego jednego tomu. Wychodzę z domu i zanoszę go za darmo do biblioteki. I bardzo gorąco go polecam.