SALON to już oklepane, mocno zużyte określenie. Kiedy przed laty zastosował go znany pisarz Waldemar Łysiak, miało ono swoją polemiczną moc. Dziś jest już trochę zwietrzałe, zjełczałe, jak cała ta nasza żałosna śmietanka towarzyska, która właśnie mianem „Salonu” została nazwana. Temat ten podejmowali bowiem inni publicyści, tacy jak Rafał Ziemkiewicz, autor „Michnikowszczyzny. Zapisu choroby” i bohater wywiadu rzeki „Wkurzam Salon”, niepokorny tercet Dorota Kania, Jerzy Targalski i Maciej Marosz w głośnej książce „Resortowe dzieci. Media”, okraszonej dokumentami rozprawie z potomkami komunistycznych zamordystów, dziś na służbie pookrągłostołowego reżimu III RP, a ostatnio Krzysztof Feusette w bardzo osobistym i złośliwym leksykonie zatytułowanym „Alfabet Salonu”. Zdaję sobie sprawę, że to pojęcie zawiera w sobie spory ładunek sarkazmu. Autorzy tych krytycznych portretów środowiskowych drwią ze swych antybohaterów, kreślą ich charakterystyki z dużą porcją kpiny i zgryźliwości. Mimo to słowo „Salon” -według mnie - zachowuje swoje nobilitujące znaczenie, jest wyróżnikiem wyjątkowości, wskazuje na elitarność odmalowywanego środowiska. Przypomnę najpierw, skąd się w ogóle wzięło w naszej publicystyce w ciągu ostatniego ćwierćwiecza.

Antyestablishmentowy atak przypuścił dziesięć lat temu wspomniany już przeze mnie Łysiak. Jedną z książek, w której opisał fenomen grupy wybranej przez media wiernie służące postkomunistycznej despotii do reprezentowania interesów owej "wierchuszki" nosi tytuł "Rzeczpospolita kłamców. Salon". Zanim jednak przywołam Łysiakowe definicje, chciałbym zwrócić uwagę na pewien zabieg graficzny. Otóż na wewnętrznej stronie okładki prekursorskiego dzieła Waldemara Łysiaka tytuł został celowo zapisany w sposób nieortograficzny, trochę jak w jednodniówce futurystów "Nuż w bżuhu". Zamiast "Rzeczpospolitej kłamców" mamy "Żeczpospolitą kłamcuw". Kiedy pierwszy raz sięgnąłem po tę książkę, czyli przed dekadą, końcówka "UW" skojarzyła mi się natychmiast ze skrótem partii o nazwie "Unia Wolności". Tym, którzy już nie pamiętają, co to był za polityczny byt, przypomnę, że pod tą nazwą funkcjonowało ugrupowanie takich "naszych wiekowych mędrców" jak Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki, więc z tego powodu było też nazywane "Mumią Wolności". Jeśli ktoś - ta jak ja - nie znosił tego gremium nieomylnych staruszków, papierzanych papieży polityki, słowo "Salon" kojarzył właśnie z ich partią i jej prasowym biuletynem czyli Michnikową "Gazetą Wyborczą".

Michnik dzisiaj popiera Donalda Tuska, więc warto przypomnieć, że ową Mumię dobił osikowym kołkiem nie kto inny jak odchodzący lider Platformy Obywatelskiej, co świadczy o aktualności starego polskiego przysłowia "łaska pańska na pstrym koniu jeździ". Albowiem pańskość Pana Adama pozwala mu na każdą niekonsekwencję, i tylko jego wyznawcy muszą wciąż bardzo uważać na to, co im w danym momencie podaje do wierzenia, żeby ciągle być na bieżąco, żeby broń Panie Boże nie optować za czymś, co już jest akurat passé. Co z tego, że niedawno w modzie było mizdrzenie się do Putinowskiej Rosji, dziękowanie za pomoc po 10 kwietnia 2010, palenie zniczy na grobach Sowietów? Dziś jest już inna prawda etapu, więc Władimir Władimirowicz jest be! a nie cacy, jak to było jeszcze przed paroma laty w związku ze szczęśliwym smoleńskim końcem epoki tego tak przebrzydłego Lecha Kaczyńskiego. Warto też przypomnieć wcześniejsze inicjatywy "Gazety Wyborczej", jak druk listu kremlowskiego watażki z okazji jego kurtuazyjnej wizyty w Polsce 1 września 2009 roku na zaproszenie ówczesnego polskiego rusofila premiera Donalda Tuska. Nigdy dosyć przypominania kluczowych faktów w celu uświadomienia sobie, czym jest i jaką rolę odgrywa ten tzw. Salon III RP.  

Autorytety "moralne" Priwislanskiego Kraju milczały, kiedy Putin przed pięciu laty śmiał wypisywać imperialne bzdety i kłamliwe gnioty w gazecie Michnika. Przypomnę, co nasi "Salonowcy" łykali jak gąsiory karmione przez rurę przez satrapę z Moskwy: "Proponują więc nam dzisiaj, byśmy bez zastanowienia i bez wahania przyznali, że jedynym ‘spustem’ II wojny światowej stał się radziecko- niemiecki pakt o nieagresji z 23 sierpnia 1939 roku. Zwolennicy takiego stanowiska nie zadają sobie elementarnych pytań - czy Układ Wersalski, który podsumował I wojnę światową, nie pozostawił po sobie mnóstwa ‘ładunków z opóźnionym zapłonem’? Najważniejszy z nich - to nie tylko fakt klęski Niemiec, lecz również ich upokorzenie. (...)" - Czy te interpretacje nie były już wtedy jawną groźbą? Czy Putin bez owijania w bawełnę nie pokazał, o co Rosji szło i nadal będzie chodzić. Tym bardziej, że ta wizja historii Europy rzutowała na geopolityczny plan. "Partnerstwo Rosji i Niemiec stało się przykładem wychodzenia sobie naprzeciw, patrzenia w przyszłość przy zachowaniu troskliwego stosunku do pamięci o przeszłości. I dzisiaj rosyjsko- niemiecka współpraca odgrywa wielce ważną, pozytywną rolę w polityce międzynarodowej i europejskiej." Salon wtedy oślepł, zapatrzony w Putina?

Ślepota naszej konformistycznej śmietanki politycznej i "duchowej" jest często wrodzona, ale czasem bywa objawem nabytej choroby. Jedni tę przypadłość dziedziczą po swoich przodkach zaślepionych kiedyś taką nienawiścią do Polski, że kolaborujących z sowieckimi okupantami. Inni tą ociemniałością się zarażają najwyraźniej w wyniku słabości swego układu odpornościowego, że tak eufemistycznie nazwę pospolitą głupotę i podłość. Pięć lat po tamtym skandalicznym liście KGB-owca w "Gazecie Wyborczej", organ ten publikuje jakże inną w swej treści epistołę podpisaną przez luminarzy Salonu. Artykuł nosi tytuł  "1939 - 2014: Od Gdańska do Doniecka" i jest apelem do mateczki Europy, z prośbą by broniła swych dziatek przed rosnącym apetytem Niedźwiedzia ze Wschodu. Celowo stylizuję swoje tendencyjne streszczenie gazetowego tekstu na bajkę czyli rosyjską "skazkę", bo oczom własnym nie wierzę, że można na serio wypisywać takie słowa czy też podpisywać się pod podobnymi wezwaniami, licząc że czytelnicy zapomną o wcześniejszych opiniach. Najbardziej tupeciarski wydał mi się fragment dotyczący bliskich relacji Berlina i Moskwy, niebezpiecznych związków Niemiec i Rosji. Zwłaszcza, gdy się czyta listę sygnatariuszy, litanię podpisów największych osobistości III RP.

Miło byłoby się przekonać, że nasi "intelektualiści" użyli w końcu swego "intelektu", o czym mogłaby świadczyć następująca diagnoza: "Republika Federalna Niemiec już około roku 1982 zaczęła na wielką skalę uzależniać się od rosyjskiego gazu. Już wówczas polscy intelektualiści, w tym Czesław Miłosz i Leszek Kołakowski, ostrzegali przed nowymi rurociągami, nazywając je potencjalnymi "narzędziami szantażu“ Europy: zwracali na to również uwagę prezydenci RP, zarówno Aleksander Kwaśniewski jak Lech Kaczyński. Ale politycy niemieccy, czy to za sprawą niemieckiego kompleksu winy, czy to z wiary w "rosyjski cud gospodarczy“ i nadziei na własne korzyści współpracę z rosyjską władzą ceniły bardzo wysoko. Tym samym, być może nieświadomie, kontynuowali nieszczęsną niemiecką tradycję, która na Wschodzie każe rozmawiać tylko z jednym partnerem - Rosją. W ostatnich latach firmy państwa i oligarchów rosyjskich zapuściły w Niemczech coraz głębsze korzenie, od energetyki poprzez świat piłki nożnej aż po branżę turystyczną."  Wszystko byłoby cacy, gdyby pod tą tak przenikliwą oceną nie podpisali się m.in.: Władysław Bartoszewski, Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Szczepan Twardoch, Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz. Pozwolę sobie tu przypomnieć ich wcześniejsze wypowiedzi. 

Intrygująca metamorfoza zaszła pod czaszką "profesora" Bartoszewskiego. Ów obleśny spec od nikczemnych wyzwisk, odcinający kupony od swojej nie do końca zweryfikowanej legendy, nieraz zapluwał się pod adresem autorów podobnych do powyższej tyle, że wcześniejszych analiz. Jego słynne epitety typu "dyplomatołki" czy "bydło" wyrzucane z ust razem z pianą były jednak niczym w porównaniu ze zdaniem wypowiedzianym po zbrodni smoleńskiej. - "Właściwie to nic się nie stało." - tak miał odpowiedzieć Bartoszewski, gdy 10 kwietnia zadzwonił do niego jeden z dziennikarzy. I ten nieszczęsny starzec ma jeszcze czelność podpisywać się pod antyputinowskimi listami! Przypomnę szokujące słowa innego "mędrca", a raczej mędrka, pompowanego przez Salon przeciętniaka, pisarzyny Andrzeja Stasiuka. W salonowym "Tygodniku Powszechnym" chwalił się, jak "uczci" tragedię: "pomyślałem, że dokupię czarnego barana i nazwę go "Smoleńsk". Wolno mi, bo po 10 kwietnia zabrnęliśmy w groteskę i surrealizm." W "Gazecie Wyborczej" pytał: "Czy lepsza jest jakaś pamiątka na Krakowskim Przedmieściu z 96 światełek, co mają błyskać? Syn Smoleńska też będzie miał potomstwo i niech to tak trwa. Z pokolenia na pokolenie baranów." Teraz beczy, że go Putin bije.   

Elita III RP to stado bydlaków, nic więcej, albo konformistek podążających  za swym salonowym Samcem Alfa, Super-baranem w owczym pędzie, udających przy tym, że to nie żaden stadny instynkt, pozujących, że to przekorny wybór myślącego ego. Do tej kategorii zaliczyłbym kolejną sygnatariuszkę listu w sprawie Putina, która jeszcze pięć lat temu narzekała po Smoleńsku na łamach "The New York Times": "Czasem jednak boję się, że mój naród potrafi się zjednoczyć tylko nad ciałami ofiar, nad trumnami i na cmentarzach. Boję się, że ignorujemy żywych i doceniamy tylko umarłych niczym szamani, którzy tańczą wokół wiekowych totemów. W czasie gdy nasz rząd modli się na kolanach, Kościół katolicki - jako depozytariusz anachronicznej mentalności - przejmuje monopol wspólnego przeżywania i rytuału. A ja mam dość budowania naszej tożsamości wokół marszy żałobnych i nieudanych powstań. Marzę o Polsce jako nowoczesnym społeczeństwie, którego znaczenie nadaje nie tragiczna historia lecz indywidualne osiągnięcia, wiara we własne siły i pomysły na przyszłość." Dlaczego zatem teraz Olga Tokarczuk, intelektualistka-indywidualistka podpisuje zbiorowe odezwy? Wtedy przeszkadzały jej marsze w hołdzie Lecha Kaczyńskiego i ofiar Smoleńska, dziś martwi ją Putin?

Twardoch, Szczepan Twardoch, ten to dopiero jest czołowym indywidualistą III RP, można powiedzieć członkiem salonowego klanu nonkonformistów z legitymacją o numerze "zero zero jeden". Pisarz, który podpisał się pod antyputinowską petycją zasłynął wcześniej następującą krótką deklaracją: "Pierdol się Polsko!". Twardo, Twardoch! Bez dwóch zdań. Tak ów "intelektualista" zareagował na wyrok Sądu Najwyższego, który stwierdził, że Ślązaków nie można uznać za odrębny naród . Bardzo się dziwię, że Szczepan Twardoch - śląski a nie polski patriota- sygnował teraz takie oświadczenie: "Kto nie powie dziś Putinowi "no pasaran“, wystawia na pośmiewisko Unię Europejską i jej wartości i godzi się na burzenie ładu światowego." Warto bowiem przypomnieć jakie odezwy pisali do Putina niektórzy śląscy autonomiści: "W związku z informacjami o umieszczeniu przez wojska rosyjskie w Obwodzie Kaliningradzkim rakiet przystosowanych do przenoszenia głowic nuklearnych, w imieniu Związku Ludności Narodowości Śląskiej zwracamy się do Waszej Ekscelencji o rozważenie możliwości niekierowania tych rakiet w kierunku Śląska." Ja nie zapisuję Twardocha do tej agentury, bo swym okrzykiem "Pierdol się Polsko!" autor "Morfiny" i "Wiecznego Grunwaldu" sam się do niej zapisał.

Andrzej Wajda i jego żona Krystyna Zachwatowicz to już najwyższa półka w Salonie, gdzieś tam pod samym sufitem. Zastanawiałem się, czy oboje nie czują się niekomfortowo, mając tam nierówno pod tym sufitem, gdy w kwietniu 2010 roku wpadli w prawdziwy, albo też "aktorski" anty-kaczyński amok. "Najwyższe nasze zdumienie wywołała decyzja pochowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego z żoną - na Wawelu. Prezydent Lech Kaczyński był dobrym, skromnym człowiekiem, ale nie ma żadnych przyczyn, dla jakich miałby spocząć na Wawelu wśród Królów Polski - obok Marszałka Józefa Piłsudskiego." Krzysztof Feusette w ostatnio wydanej przez "Frondę" książce "Alfabet Salonu" tak komentuje ten list opublikowany przez Wajdę i Zachwatowicz w "Gazecie Wyborczej" zaledwie kilka dni po tragicznej, zagadkowej śmierci Lecha Kaczyńskiego: "Czy na stanowisko tych dwojga, z radością przyjęte na Czerskiej, miała wpływ wcześniejsza, odważna wobec Moskwy polityka tragicznie zmarłego prezydenta RP?" Wciąż się zastanawiam, jakim podłym albo zastraszonym człowiekiem trzeba być, aby w tamtym czasie pisać epistoły, będące tak naprawdę na rękę samemu Putinowi? I jak dzisiaj w listach podpisanych przez siebie można się powoływać na spuściznę ... Lecha Kaczyńskiego?

Należałoby w ocenie tego tak zwanego Salonu odrzucić wszelkie moralne i logiczne kryteria oceny. Trzeba od razu założyć, że w opisie tego środowiska nie obowiązują normalne kryteria etyki oraz racjonalności. Z socjologizującego leksykonu Feusette’a wyłania się obraz nihilistycznej bandy pieczeniarzy i nuworyszy kierujących się wyłącznie irracjonalnymi odruchami i stadnym instynktem. Jest to wredny, intrygancki, pozbawiony wszelkich hamulców zbiór osobniczy, który został wyniesiony w górę sztucznymi siłami. Gdyby tylko to niewidzialne, energetyczne źródło wywołujące środowiskowy wir w mętnej wodzie zostało wyłączone, owa brudna elitka, ciemna pianka, mroczna towarzyska śmietanka opadłaby na samo dno w postaci fusów, farfocli i często jeszcze PRL-owskich złogów. Albowiem nie ma toto za grosz talentu, nie posiada zawodowych kompetencji, a jeśli nawet, to nie w tych dziedzinach, do których jest wykorzystywane. Niezły skądinąd aktor Chyra mylący imię Komorowskiego, prezydenckiego kandydata, którego popiera jest tego najlepszym przykładem. O.K. każdemu może się przytrafić! Niech będzie, że Bronisław Chyra głosuje na Andrzeja Komorowskiego, najważniejsze, by bezbłędnie grał w filmach! Tylko niech mnie jeden z drugim durnym człowiekiem / genialnym aktorem nie poucza, co mam myśleć o moim kraju i jego liderach. 

Kondrat niech nie politykuje w przerwach pomiędzy sprzedażą kolejnej butelki wina i występami w reklamach, niech da mi spokój i nie męczy swymi "złotymi myślami", to zapamiętam go z dobrej roli w "Zaklętych rewirach", a nie po kelnersku kłaniającego się reżimowi. Krzemiński -przeciwnie - niech się nie bawi publicznie w aktora, odgrywającego rolę niezależnego socjologa, bo i tak wiem, że jest krypto-działaczem rządzącej partii. Kuczyński niech się gdzieś schowa, ten "straszny dziadunio" jak go trafnie ochrzcił Krzysztof Feusette. Niech nie przeraża wyglądem i poglądem - prośbę taką mam, jeśli mogę. Gdy bowiem widzę jak znów miota się na ekranie, podejrzewam, że kieruje nim podświadomy kompleks nazwiska. Czy to dlatego tyle czasu w swoich filipikach poświęca braciom Kaczyńskim, by się od nich jak najmocniej odróżnić? Żeby przypadkiem michnikowski Salon nie pomylił z Kaczyńskimi Kuczyńskiego. To byłaby dopiero zgroza! Więc pan Waldemar ima się wszelkich sposobów, by stało się to niemożliwie. Feusette cytuje nawet jego cyniczne kłamstwa: "Pycha prezydenta Kaczyńskiego i jego drażliwość na punkcie swojego znaczenia, doprowadziły do sytuacji, w której nie śmiał mu się sprzeciwić pilot samolotu i bał się zabronić lądowania rosyjski operator na lotnisku." Wot eto ekspert! 

Albo to Salon nie ma alternatywy?!- zakrzykną moi antagoniści, i nuże zaczną wymieniać opozycyjne wobec dominującej elity grupy pisarzy, publicystów, gazety, magazyny, telewizje, wydawnictwa ... . Wśród nich na pewno padnie nazwisko Krzysztofa Feusette’a oraz nazwa pisma i oficyny "Fronda", w której wydano książkę "Alfabet Salonu". Wydawałoby się to nawet zgodne z prawdą, gdyby nie jeden drobny fakt: przeciwnicy tego wielkiego salonowego Lewiatana ciągle stanowią ideową drobnicę, publicystyczny plankton. Co więcej stanowią raczej chaotyczne zbiorowisko indywidualistów, niż ukierunkowaną ławicę, podążającą zgodnie z interesami stada. Piszę te słowa jako jeden z tych subiektywnych i bardzo skromnych outsiderów, którym wystarcza mały akwenik w przepastnej blogosferze, gdzie nie pływają grube ryby i nie łowią narybku rekiny finansjery. Nie zamierzam nigdzie się zapisywać, nie mam zamiaru w nic się wpisywać, ani niczego podpisywać. Nie dla mnie polityczne panele, petycje, platformy i partie. Pozwolą Państwo, że będę nadal raczył Was moimi refleksjami i lekturowymi impresjami, zupełnie zbędnymi dla funkcjonowania państwa zwanego III RP. Ono ma własne elity, od których żąda jednego, żeby mu jadły z ręki. Ja tak nie jadam, bo się trochę brzydzę.