Służby w III RP szukają głęboko skrytych ruskich szpiegów, a tu w Warszawie, w najwyższych władzach państwa działa otwarcie i całkiem jawnie absolwent sowieckiego kursu. Mówię o zaufanym człowieku prezydenta Bronisława Komorowskiego, czyli szefie Biura Bezpieczeństwa Narodowego, generale Stanisławie Kozieju. Jego kariera w PRL-owskiej armii i ścisłe kontakty z sojusznikami z Moskwy nie są dla nikogo tajemnicą. Jak pisała przed laty "Gazeta Polska": "Koziej w sierpniu 1987 r. był na zabezpieczanym przez GRU kursie Sztabu Generalnego ZSRR. Gen. Koziej był w tym czasie również członkiem egzekutywy PZPR. Jako żołnierz I Zarządu Sztabu Generalnego w latach 1978-81 brał udział w opracowaniach planu ataku wojsk UW na państwa Europy Zachodniej". Nie przypominałbym tego faktu, bo "odpowiedni" dobór kadry w otoczeniu obecnej głowy państwa nie dziwi mnie zupełnie po Smoleńsku. Piszę o tym, by zwrócić uwagę na istotny kontekst, w jakim padają cytowane potem wypowiedzi. Generał był 17 października gościem Konrada Piaseckiego w Kontrwywiadzie RMF FM i w komentarzu do afery szpiegowskiej w Polsce użył skandalicznego w mojej opinii porównania, którego nie mogę pozostawić tu bez reakcji, bo takie przemilczanie znaczyłoby przyzwolenie na fałsz.       

 Otóż człowiek, który do samego końca wiernie służył swoim radzieckim panom, śmiał bez zająknięcia  porównać rolę odegraną przez pułkownika Ryszarda Kuklińskiego z zatrzymanym ostatnio polskim oficerem szpiegującym dla państwa Putina. "Wstyd. Bardzo wstyd, kiedy człowiek w mundurze takich rzeczy się ima. Nawet trochę więcej niż wstyd" - powiedział Koziej o szpiegu wykrytym w MON. Po czym dodał: "Oczywiście, że im służby przeciwnej strony dotrą w bardziej newralgiczne miejsce, tym większe mają korzyści. Płk Kukliński był np. ulokowany ekstra z punktu widzenia innych służb. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce." Konrad Piasecki, jak gdyby nigdy nic, idzie za ciosem i dopytuje: "A ten był jak ulokowany? Ekstra czy mniej ekstra?" Koziej odpowiada: "Pewnie dużo, dużo dalej." Dociekliwy dziennikarz nie ustaje w drążeniu tematu: "Czyli mniej ekstra niż Kukliński." I w końcu otrzymuje satysfakcjonującą go odpowiedź: "Dużo, dużo mniej." A mnie jest wstyd, bardzo wstyd, nawet więcej niż wstyd: że słyszę nadal w rzekomo niepodległej Polsce takie stawianie sprawy, że na jednej szali można kłaść wystąpienie Ryszarda Kuklińskiego - "pierwszego polskiego oficera w NATO" - przeciw sowieckiemu okupantowi i zdradę polskiego oficera, który poszedł na współpracę z Rosją.     

    

Warto przypomnieć, jakie były relacje pomiędzy Stanisławem Koziejem, a Ryszardem Kuklińskim w PRL-u, czyli państwie, które było sowieckim satelitą, podległym bolszewickim okupantom. W latach 1978-1981 Koziej pracował jako podwładny Kuklińskiego w I Zarządzie Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego. Obecny szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego uczestniczył w tworzeniu scenariusza  ataku na Europę Zachodnią. Plan ten, podpisany w 1970 roku przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, przewidywał, że w tych agresywnych działaniach miało wziąć udział prawie pół miliona polskich żołnierzy. PRL-owskie oddziały miały dotrzeć aż do Belgii. Na zajęcie Danii planiści z tzw. Ludowego Wojska Polskiego dawali sobie trzy dni. Co najważniejsze, atak, który przygotowywał Koziej z towarzyszami, miał być przeprowadzony z użyciem około 200 ładunków jądrowych. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby przewidzieć konsekwencje tego szturmu sowieckich szaleńców i ich wiernych sług z Polszy. Do tego grona należał właśnie obecny zaufany człowiek Bronisława Komorowskiego, szef BBN, który z Kuklińskiego robi zdrajcę. Kukliński zdradził, zaś Koziej nie splamił munduru. Pardon, ale to logika trepów, których pamiętam ze studium wojskowego w latach 80. XX wieku.                

Imperialiści amerykańscy to byli ich najwięksi wrogowie. Dlatego współpraca z Amerykanami w celu niedopuszczenia do zaplanowanej atomowej hekatomby, która doprowadziłaby do unicestwienia Polski i zagłady Polaków, była traktowana przez tych bolszewików w polskich mundurach jako największe przestępstwo. Prawdziwą ojczyzną dla komunistów był przecież Związek Radziecki, traktowany przez autentycznych Polaków jak zdradziecki związek przestępczy. Zieloni "Oni" do dzisiaj pozostali "Onymi". Pocałunki z braćmi Moskalami odcisnęły się na ich ustach niezatartym piętnem. Szkolenia w kuźni ruskich kadr wykuły ich dusze jak rozżarzone żelazo. Kucie ichniejszych formuł wojskowych pod dyktando Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR czyli słynnej "woroszyłówki" widać zrobiło swoje. Nadal nie potrafią ukryć swych związków i sympatii, nie są w stanie przewalczyć dawnych przyzwyczajeń. Koziej już po Smoleńsku jako szef BBN zaprosił na XX-lecie Biura generała KGB Nikołaja Patruszewa, sekretarza Rady Bezpieczeństwa prezydenta Rosji i przyjaciela Putina. Nie dziwota, że pamięć o patriotycznym czynie Kuklińskiego uwiera go jak drzazga. Żeby zakneblować własne sumienie, trzeba je stłumić jak starą onucą? Odwrócić pojęcie wierności?                        

Elegancja mojego wywodu musi niestety ucierpieć. W pewnych sytuacjach nie można zachowywać się grzecznie. Nie jestem po prostu w stanie, słysząc tak podłe porównania z ust generała Stanisława Kozieja, zachować salonową dziennikarską kindersztubę. Konserwatywny szacunek dla polskiego munduru i siwych włosów nie pozwala mi jedynie na jeszcze ostrzejsze słowa pod adresem szefa BBN. Gryzę się w język i ostrzejsze epitety pozostawię dla siebie, do całkiem prywatnego użytku.  Pozwolę sobie raczej na uogólniające wnioski na podstawie słów człowieka sprawującego władzę w państwie zwanym III RP, obdarzonego najwyższym zaufaniem przez głowę tego państwa. Oczywiście spory wokół postaci Ryszarda Kuklińskiego toczą się w naszym kraju nie od dziś. Bez przerwy czytam sondujące poglądy Polaków, absurdalne według mnie, pytanie: pułkownik to bohater czy zdrajca? W mojej opinii sprawa jest jednoznaczna - Kukliński był polskim patriotą, jednym z największych naszych bohaterów. Natomiast w przypadku wypowiedzi Kozieja nie chodzi wyłącznie o tak zarysowaną alternatywę. Szokujące jest dla mnie traktowanie tak samo współpracy z Amerykanami w dziele rozmontowywania komunistycznego systemu niewolącego nasz kraj i zwykłej zdrady na rzecz Rosji.       

Tradycja, jakiej wciąż dochowuje wierności jeden z najwyższych urzędników w III RP, jest mi tak obca, że zastanawiam się, czy z takimi ludźmi jak generał Koziej łączą mnie jakiekolwiek więzi narodowe. To, że mówi on po polsku nie znaczy, że mam go od razu uważać za mojego rodaka. Stawiam sprawę ostro, ale bez takich podziałów życie w naszym kraju będzie wciąż przeżarte obłudą i zakłamaniem, i żeby było jasne, nie mam nic przeciwko temu, żeby także szef BBN nie uważał mnie za swojego krajana. Zupełnie nie zależy mi na takim poczuciu ziomkostwa. Przeciwnie, będę wdzięczny, jeśli ludzie o takich poglądach wynikających z takiej, a nie innej przeszłości, odetną się ode mnie w sposób radykalny. Niech każdy z nas żyje tu osobno, bo granice państwa nie są wyłącznie linią na mapie, to jest obszar duchowy, subtelny, wynikający ze spuścizny historycznej, wiary, ideałów, rodzinnych więzi, patriotycznego krajobrazu. Niech dojdzie do nas w końcu zasadnicza prawda, że żyją dziś na obszarze dorzecza Wisły i Odry, od Bałtyku po Tatry i od Mazur po Sudety, grupy, które tylko pozornie tworzą jednorodną populację. Jesteśmy od siebie różni jak dwie przezroczyste krople: wody i wódy. Ja nie pragnę narodowego bruderszaftu i mówienia do siebie per Polak z ludźmi całkiem mi obcymi.