Koniec Polski to fakt, który ciężko nam sobie dziś uzmysłowić. Czy komukolwiek kiedykolwiek przyszło na myśl, że kraj, w którym teraz żyjemy, uczymy się, pracujemy, wychowujemy dzieci, mógłby nagle stracić niepodległość? Polska pobita i podbita? Oczywiście znamy z podręczników historii czasy, kiedy nasza Ojczyzna znikała z mapy świata. Wielu z nas przecież uczyło się, także jeszcze w PRL-owskich szkołach, o osiemnastowiecznych rozbiorach: pierwszym w 1772, drugim- w 1793,  trzecim- w 1795 roku. Od niedawna, bo dopiero od ćwierćwiecza możemy także mówić wprost, bez żadnej cenzury, o rozbiorze czwartym - z roku 1939, układzie stalinowsko-hitlerowskim, zwanym paktem Ribbentrop-Mołotow. Symbolicznym zwieńczeniem losów Polaków zniewolonych w XVIII w. jest moim zdaniem tragiczne życie oraz makabryczna śmierć tytułowego bohatera książki Jarosława Marka Rymkiewicza "Reytan. Upadek Polski". Po sejmie rozbiorowym, na którym wszelkimi sposobami bronił całej Polski Tadeusz Reytan popadł w obłęd i popełnił samobójstwo w rodzinnej Hruszówce. Zobaczył rosyjskiego generała, rozbił szybę, szklankę lub butelkę i połknął szkło, albo też podciął sobie gardło. Ta śmierć rymuje się z analogicznym polskim symbolem rozbioru już w XX w.: samobójczym aktem Witkacego.  

Rymkiewicz cytuje szereg wersji Reytanowskiej agonii. W "Pamiątkach Soplicy" Henryka Rzewuskiego czytamy: "Przez okno obaczył wysiadającego z powozu generała moskiewskiego, który stał w Nowogródku, a przyjechał rewizytę oddać panu Michałowi, natenczas gospodarzowi Gruszówki. Pan Tadeusz chciał koniecznie iść na pokoje i odgrażał się na generała, ale ludzie go nie puścili i jego zamknęli. Wtenczas wpadł w jakieś zapamiętanie i szybę u okna rozbiwszy, szkłem uraził sobie jelita." Dwie inne historie przedstawia Kazimierz Stołyhwo w 1931 roku. Ekspert opublikował te hipotezy w naukowym komunikacie "W sprawie szczątków i typu antropologicznego Tadeusza Reytena posła Nowogródzkiego". Pierwsza mówiła o tym, że gdy Tadeusz Reytan "zobaczył urzędnika rosyjskiego, wchodzącego do dworu, kazał lokajowi podać sobie szklankę wody, a następnie rozbił tę szklankę i ostrym jej odłamkiem rozpruł sobie brzuch." Według innych relacji śmierć gorącego polskiego patrioty "nastąpiła na skutek poderżnięcia sobie gardła odłamkiem szyby wybitej z okna." Warto podkreślić, że stało się to w 1780 r., a więc Rzeczpospolita formalnie, choć mocno okrojona, wciąż żyła. Są jednak Polacy tacy jak Reytan- nadwrażliwy, superczuły organ- wskazujący swoją śmiercią na jej rychły kres.                  

Analogia nastąpiła  po 17 września 1939 roku. W znakomitym tekście Przemysława Dakowicza publikowanym w odcinkach w "Gazecie Polskiej Codziennie" przeczytałem o ostatnich chwilach  genialnego katastrofisty Stanisława Ignacego Witkiewicza. Gdy do Witkacego dotarła informacja o agresji sowieckiej "autor ‘Nienasycenia’ przystąpił do palenia dokumentów, wciąż opowiadał o ‘okropnościach rewolucji bolszewickiej’."  Jego partnerka Czesława Oknińska "próbowała dyskutować z jego argumentami, przekonywała, że ‘teraz jest co innego, że to nie rewolucja. Odpowiedział, że ona nic nie wie, że nie przeżyła tego, co on, nie powinna więc zabierać głosu’." P. Dakowicz przywołuje romantyczne okoliczności i tło tragedii, opisuje piękne rozłożyste drzewo i jesienną mgiełkę. Po czym zderza ten landszaft z naturalistyczną relacją: "Ciało Witkacego odnaleźli bracia Anatolij i Siergiej Gomułkowie - leżało zakrwawione u stóp dębu, głowa zmarłego opierała się o podnóże drzewa. Oknińską dostrzegli nieco dalej, na błotach. Była nie całkiem przytomna, bełkotała. Poleszucy napoili ją wywarami z ziół i zsiadłym mlekiem, dzięki czemu zwróciła całą zawartość żołądka - kilkadziesiąt tabletek luminalu i cybalginy rozpuszczonych przez Witkacego w kubku wody. Przeżyła."  Polska też.  

Jakaż wewnętrzna energia tkwi w polskości, że potrafi ona zachować swą moc nawet w martwym państwowym organizmie? Jeśliby potraktować Polskę jako naturalny organiczny byt, można by mówić, że nasz kraj posiada tak zwaną plechę. Jest to wegetatywne ciało organizmów zwane po łacinie tallus.  W wirtualnej encyklopedii czytamy, że "formy spoczynkowe pozwalają przetrwać plechowcom niekorzystne warunki otoczenia. Zwykle są osłonięte grubą błoną i zawierają substancje zapasowe." Jednak, żeby organizm mógł wytworzyć takie bardzo odporne organy przetrwalnikowe, potrzebne są inne narodowe aparaty - sygnalizujące śmiertelne niebezpieczeństwo, ostrzegające przed zbliżającą się zagładą. Na tym polega właśnie rola wrażliwych jednostek, obdarzonych taką przenikliwością i inteligencją, że ich słowa i czyny mogą wyglądać na przebłyski jasnowidzenia. W polskiej tradycji mówimy o wieszczach, geniuszach dotkniętych bożym palcem, ja jednak wolę inną, przyrodniczą metaforykę, rodem z patriotycznej socjobiologii. Naukowy żargon, którego używam, nie jest jednak niczym innym jak poetycką ekstrapolacją, lirycznym prognozowaniem, tyle że z użyciem dostępnych empirycznych danych, próbą stworzenia zupełnie nowej dziedziny narodowej refleksji.  

Ryzykuję, że znów zostanę potraktowany przez niektórych czytelników jako nawiedzony fanatyk, pomylony pasjonat, postrzelony paranoik. Jednak od dawna powtarzam moją osobistą formułę osobnego publicysty: kto nie ryzykuje, ten nie myśli, kto nie myśli, ten nie pisze, kto nie pisze, ten nie żyje naprawdę. Koncepcja organicznego potraktowania polskości, z Polakami jako patriotycznymi funkcjami przetrwalnikowymi narodowego organizmu, przyszła mi do głowy zaraz po rozmowie z historykiem i polonistą Piotrem Szubarczykiem - autorem znakomitej i bardzo oryginalnej książki "Czerwona Apokalipsa". Zapis tego wywiadu publikuję w wersji dźwiękowej, tu chciałbym nawiązać do wątków, które pojawiły się w naszej niezobowiązującej pogawędce przy kawie, zanim weszliśmy do radiowego studia. Zapytałem Pana Piotra o niezwykły cykl płaskorzeźb Stanisława Kulona, o wyjątkowe, bardzo przejmujące artystyczne świadectwo Polaka-Sybiraka ze strasznych lat 1939 - 1946. Fotograficzne reprodukcje tego opus magnum wiekowego rzeźbiarza zostały dołączone jako załącznik do "Czerwonej Apokalipsy". Każdy szczegół tych tablic ma znaczenie symboliczne, łącznie z barwami, które nigdy nie są tam przypadkowe. Przypomina mi to sztukę średniowiecznych mistrzów. 

Artysta wykonał 33 takie reliefy, zapytałem więc Piotra Szubarczyka, czy to też może być świadomy wybór? Sztuka tak mocno przeniknięta polskim i chrześcijańskim duchem cierpienia, zakończonego zbawczym powrotem do ukochanej Ojczyzny, wywołała we mnie dodatkowe skojarzenia. Czy liczba trzydzieści i trzy - długość życia Jezusa liczona w latach- może być dodatkowym "numerologicznym" tropem interpretacyjnym? Historyk zaskoczony takim moim ujęciem tematu, wyraźnie się ucieszył. Przyznał, że autor płaskorzeźb nigdy otwarcie o tym nie mówił, może nawet w ogóle nie było to jego intencją? "Jednak na pewno byłby zadowolony, gdyby usłyszał pana słowa." - odpowiedział mi mój rozmówca. Zobaczyłem prace Stanisława Kulona w postaci swoistej polskiej drogi krzyżowej, już nie z czternastoma a trzydziestoma trzema stacjami męki, śmierci i zmartwychwstania. Ta odmienna liczba nie wydała mi się jakimś wielkim odstępstwem od katolickiego kanonu, nie czułem abym zabłądził myślowo w jakieś regiony wielkiej herezji. Sam ostatnio minionego lata widziałem w Sanktuarium w Kalwarii Pacławskiej różne warianty Drogi Krzyżowej sięgające architektoniczną tradycją XVIII wieku. Kaplice kalwaryjskie obejmują tam m.in. Dróżki Pana Jezusa zawierające 28 stacji, więc czemu nie 33?   

Drewniane- sosnowe i emaliowane - tablice polskiego i katolickiego losu w ateistycznym sowieckim piekle i ukryte w nich znaki, zaprowadziły nas z Panem Piotrem na niespodziewane tereny porównań i paraleli. W "Czerwonej Apokalipsie" dr Szubarczyk umieścił prace prof. Kulona w tradycji polskiej sztuki "sybirskiej" obejmującej na przykład cały dziewiętnasty wiek i tak pojawił się wątek słynnych graficznych cyklów Artura Grottgera "Polonia" i "Lithuania", genialnych  "kartonów" o powstaniu styczniowym. Historyk przyznał, że pracuje nad dziejami Polski w datach i niektóre przewijają się w naszej historii jak temporalne refreny. Zwrócił moją uwagę na dzienne daty urodzin i śmierci malarza. Grottger urodził się  11 listopada, a zmarł  13 grudnia, jakby chciał swoim życiem tak splecionym z losami z Polską wpisać się w nasze ważne historyczne cezury. To oczywiście czysty przypadek, ale mimo to Szubarczyk był poruszony wieloma takimi koincydencjami. Przypomniał też dziwny traf w biografii Józefa Piłsudskiego. Marszałek zmarł bowiem 12 maja dokładnie 9 lat po przeprowadzonym przez siebie krwawym puczu. 12 maja 1926 roku, po zakończonej fiaskiem rozmowie Piłsudskiego z prezydentem Wojciechowskim, oddziały wierne "Dziadkowi" zajęły pozycje przy mostach na Wiśle.

Intrygujące byłoby dla mnie zapoznanie się z jakimś bogatym zestawieniem kluczowych dni, miesięcy i lat w historii mojego kraju. Musiałby tego dokonać jakiś bardzo niezależny i odważny historyk-polonista, dziejopis o temperamencie poety, historiozoficzny liryk liczb i dat. Jak pisał Konstanty Ildefons Gałczyński: "(...) i nagle: Polska i harfa eolska,/ po prostu cud jak z nut:/ liryka, liryka,/ tkliwa dynamika,/angelologia/ i dal". Spójrzmy zatem w siną dziejową polską dal przez pryzmat daty "17 września". Tak się dziwnie składa, że tego właśnie dnia w 1924 roku powołano Korpus Ochrony Pogranicza czyli wojskową formację broniącą wschodniej granicy Rzeczypospolitej przed agenturą, terrorystami i dywersantami przerzucanymi prze Sowiety ze swoich terenów. Gdy 17 września 1939 Armia Czerwona przekroczyła wschodnią granicę wschodnią Polski, na jeden batalion KOP przypadał  jeden korpus sowiecki. To była ogromna dysproporcja na naszą niekorzyść. Trzeba w tym miejscu podkreślić kolejny symboliczny los na przykładzie końca tej polskiej formacji. Wielu żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza zamordowano w Katyniu, a przegrana wojna 1939 stała się kresem jego istnienia. Na kolejnej mojej pisarskiej "płaskorzeźbie" z datą 17 IX widnieje "1980" jako rok NSZZ "Solidarność".

Zdrada Lecha Wałęsy, jego mroczna agenturalna rola jako TW "Bolka" w związku, który nie był tak naprawdę związkiem zawodowym, a naszą narodową enklawą w totalitarnym sowieckim dominium, nie może przesłaniać nam znaczenia solidarnościowej rewolucji. To nie był przypadek, że właśnie 17 września w rocznicę stalinowskiej inwazji na Rzeczpospolitą zaatakowaną wcześniej przez Hitlera, zebrani w Gdańsku reprezentanci robotników z całej Polski powołali ogólnopolski Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność". Dalszy ciąg tej koincydencji ma miejsce w 23 lata później, kiedy również 17 września w 1993 roku w Belwederze Lech Wałęsa już jako prezydent III Rzeczypospolitej Polskiej przyjął i pożegnał grupę sowieckich generałów, oficerów, żołnierzy i pracowników cywilnych Północnej Grupy Wojsk opuszczających nagle terytorium naszego kraju. Siedemnastego Sowiety weszły, siedemnastego od nas wyszły. Skończyła się przynajmniej ta jawna forma zniewolenia Polski, czytelna dla całego świata odmiana dominacji Moskali nad nami- Polakami.       

Dominium Kraju Rad nad Polską to okres największej niewoli tak państwowej jak indywidualnej, materialnej i duchowej w historii naszej Ojczyzny. Genialny w swej przenikliwości pisarz Józef Mackiewicz tak to zdiagnozował w książce "Nie trzeba głośno mówić": "Fałszujemy rzeczywistość, stawiając niekiedy znak równania między okupacją niemiecką i sowiecką. Niemiecka robi z nas bohaterów, a sowiecka robi z nas gówno. Niemcy do nas strzelają, a Sowieci biorą gołymi rękami. My do Niemców strzelamy, a Sowietom wpełzamy w dupę. To nie jest więc żadna analogia, lecz odwrotność." W dalszym ciągu te słowa budzą popłoch wśród wielu moich rodaków. Pomimo rzekomego zrzucenia komunistycznych oków, wciąż wielu jest w naszym kraju przeciwników realistycznego spojrzenia na bolszewicką agresję. Często należą oni do elity wylansowanej w masmediach po tak zwanej transformacji ustrojowej, jakby na dowód, że PRL-owski komunizm nie został wcale pokonany i odrzucony, ale uległ przepoczwarzeniu w jakąś ideologiczną hybrydę. Symbole hitleryzmu są zakazane i ścigane. W odróżnieniu od swastyki, sierp i młot wciąż się toleruje. 

 

Rozmawiałem 17 września 2014 roku w 75. rocznicę wbicia sowieckiego bagnetu w szyję białego orła z Grzegorzem Motyką autorem książki "Na białych Polaków obława. Sowieckie wojska NKWD w walce z polskim podziemiem 1944-1953". Publikuję tutaj także dźwiękowy zapis tego wywiadu. Profesor w fascynujący sposób wyjaśnił termin, który pojawił się w tytule. Dowiadujemy się, kim konkretnie według sowieckiej nomenklatury byli ci "biali Polacy", epitet który brzmi rasistowsko, i w gruncie rzeczy nim jest, mimo że nie dotyczy koloru skóry i kształtu nosa. W książce historyka znajdujemy wyjaśnienie, na czym polegały czekistowsko-wojskowe "operacje czyszczące i blokujące", co się naprawdę kryło za tym eufemistycznym określeniem i czym była tak zwana "filtracja".  Motyka precyzuje, czym były Smiersz oraz NKWD-NKGB i jaka była rola tych złowrogich oddziałów w łamaniu zbrojnego oporu Polaków przed sowietyzacją. Praca "Na białych Polaków obława" zawiera wiele przykładów konkretnych sowieckich zbrodniczych technik i metod walki z niepokornymi polskimi patriotami. Zapoznajemy się z dokumentami, zawierającymi szczegółowe wskazówki niszczenia gniazd oporu, na przykład po jakich śladach i znakach Sowieci odkrywali leśne partyzanckie bunkry.     

Armia Krajowa jak ognia bała się bezpośredniej konfrontacji z Sowietami, żeby nie posądzono Polaków o kolaborację z Niemcami. Cały czas trwała polityczna walka o uznanie podmiotowości państwa polskiego. I co? I nic. Tak zwani nasi zachodni sojusznicy od początku mieli nas w nosie. Podczas lektury tomu Motyki co i raz rodziły się w mojej głowie pytania o sens takiej postawy. Nie trzeba było od razu przestać się łudzić i walczyć o swoje, wbrew -jak to się dziś mówi- "poprawności politycznej"? Sowietyzacja naszego kraju nie byłaby możliwa bez zielonego światła dla Stalina z Zachodu. Może w końcu należałoby zacząć nazywać rzeczy po imieniu: nie mieliśmy żadnych aliantów, mieliśmy tylko nieprzyjaciół w postaci jawnych wrogów takich jak Niemcy i Związek Sowiecki oraz przeciwników przebierających się w szatki sojuszników w postaci Anglii i Ameryki. Profesor gwałtownie zaprotestował w rozmowie ze mną przeciwko takiemu stawianiu sprawy. Dał mi do zrozumienia, że to gruba przesada. Mnie z kolei pogląd historyka wydał się nadmiernie delikatny wobec obu zdrajców - liderów USA i Wielkiej Brytanii Franklina D. Roosevelta i Winstona Churchilla. Motyka krytykuje też postawę Narodowych Sił Zbrojnych, które podjęły otwartą walkę z Sowietami.    

Dlaczego, skoro Sowieciarze nie mieli żadnych hamulców i otwarcie zwalczali naszą partyzantkę? Działali przy tym w sposób typowo radziecki czyli zdradziecki. W książce "Na białych Polaków obława. Sowieckie wojska NKWD w walce z polskim podziemiem 1944-1953"można się zapoznać z szokującymi informacjami, że stalinowscy bandyci w walce z leśnymi oddziałami używali nawet gazów i narkotyków! "I tak gaz Tajfun znakomicie się sprawdzał przy zdobywaniu partyzanckich bunkrów. Po wpuszczeniu go do kryjówki partyzanci szybko zasypiali. Z kolei Neptun 47 agenci Sowietów dosypywali poszukiwanym członkom podziemia do posiłków lub napojów. Ten stworzony prawdopodobnie na bazie narkotyku preparat już po kilku minutach powodował bezwład ciała, potem człowiek zapadał w sen pełen halucynacji, by po dwóch godzinach obudzić się z potwornym pragnieniem." Mam często wrażenie, że potomkowie tych zbrodniarzy wciąż usypiają czujność Polaków, wbrew "wołaniu na puszczy" następców Reytana i Witkacego. Odtrutką na te miazmaty rozpylane z Moskwy jest nasze świadome kultywowanie wiedzy o polskiej historii. Nie tylko w takim dniu jak 17 IX powinniśmy pamiętać, czym był, czym jest i czym może być nasz sąsiad ze Wschodu.