Tak jak premier Tusk przytaknął posłusznie wielkoruskiemu satrapie Putinowi i bez szemrania (ruki pa szwam) przyjął na gębę słynny trzynasty załącznik, tak i Wy, Drodzy Czytelnicy, nie macie teraz wyboru i musicie tu od razu przyjąć do wiadomości, że jest trzynaście mitów na temat Smoleńska. Trzynaście i ... toczka. Ani mniej, ani więcej. Tyle ma wystarczyć: хватит! - jak ostro kończą temat nasi przyjaciele Moskale. Jak oni zdecydowałem o tym arbitralnie, autorytarnie, autorytatywnie!

Kolejny siódmy mit - o rzekomym braku celu brutalnej zagrywki ze zbiciem najważniejszych figur w polskim państwie - rozbija w pył Leszek Szymowski w swojej książce "Zamach w Smoleńsku". Można się zżymać na metodę autora - cytowania anonimowych źródeł w służbach specjalnych, publikowania wątpliwych dowodów rzeczowych- jednak przynajmniej jeden rozdział pt. "Gazowa pułapka" na każdym czytelniku, nawet najbardziej sceptycznym i krytycznym, powinien wywrzeć nieodparte wrażenie, że na polskiej planszy toczyła się i nadal się toczy gospodarczo-energetyczna gra, rodzaj Euromonopolgazu, o stawce większej niż życie (więcej niż jedno życie- wiele istnień ludzkich, najważniejszych ludzi w naszym państwie). Szymowski nie tworzy jak Pernak inteligentnych modeli teoretycznych, pokazuje zwykłe kalendarium, zestawiając daty wyroków sądowych, zmian własnościowych, umów, wizyt, rozmów polsko-rosyjskich, których zwieńczeniem, choć jeszcze nie ostatecznym zakończeniem, była tragedia z dziesiątego kwietnia. Ten fascynujący temat - jak zapowiada autor - będzie kontynuowany w kolejnej książce zatytułowanej "Operacja 'Smoleńsk'". Oto jej fragment dostępny w sieci: "Zwróćmy uwagę, że data 27 stycznia to dzień, kiedy ukazał się komunikat PGNiG, EuRoPolGazu SA i Gazpromu, mówiący o umorzeniu Gazpromowi 1,2 miliarda złotych długów wobec Polski. Od tego momentu pracownicy Kancelarii Prezydenta zaczęli mówić publicznie, że będą wnioskować o powołanie komisji śledczej w sprawie umorzenia długów Gazpromowi. Dalsze przygotowania do wizyty przebiegają więc w atmosferze konfliktu obu obozów politycznych o sprawę gazu i Gazpromu." Smoleńsk brutalnie przeciął polski gazowy węzeł gordyjski, ten niemożliwy do rozwiązania supeł: Kaczyńscy kontra syjamscy polityczni bracia Tusk/Pawlak. Kolejne efekty widzimy ostatnio - nieprzypadkowe wydaje się wielkie zamieszanie wokół memorandum podpisanego pomiędzy Europolgazem i Gazpromem, na budowę "pieremyczki", rurociągu nazywanego niesłusznie Jamałem II, bo ten łącznik nie miałby biec z Rosji przez Polskę na Zachód, ale - omijając Ukrainę- przez Polskę na Słowację i Węgry. Nie wierzę zdziwionym minom premiera i jego ministrów. Smoleńska gra jak widać ciągle trwa w naszym kraju, bo na szczęście pomimo ogromnych strat osobowych, nie zginęli tam pod Katyniem wszyscy ekonomiczni patrioci, dbający o dywersyfikację dostaw energii, walczący o gazową a więc geopolityczną niepodległość (jak Jarosław Kaczyński i jego otoczenie) ze zwolennikami podporządkowania się rosyjskiemu monopolowi (wywodzącymi się z otoczenia Tuska i Pawlaka).  

Ósmy smoleński mit powielany w środkach masowej dezinformacji polega na tym, że katastrofa jest przedstawiana jako efekt wyłącznie naszych, realnych bądź wydumanych, zaniedbań: błędów w szkoleniu pilotów, nieprzestrzeganiu reguł bezpieczeństwa, typowego - jak się mówi- polskiego bałaganiarstwa. Leszek Pietrzak w książce "Dlaczego Lech Kaczyński musiał zginąć?" przedstawia niepokojące sygnały -zza granicy- zapowiadające straszne nieszczęście. To nie były znaki metafizyczne, omamy omenów, czy też symptomy paranoidalne. Mimo że rządowi i prorządowi propagandziści chętnie widzieliby je w takim świetle. Pietrzak odnotowuje: "Ostatnie tygodnie przed zaplanowaną na 10 kwietnia wizytą w Katyniu potęgowały atmosferę politycznego napięcia wokół Kaczyńskiego. Wśród pracowników kancelarii Prezydenta i w prezydenckim BBN istniało dziwne przeświadczenie, że musi się coś wydarzyć. Wielu pracowników było przekonanych, że będzie to miało związek z wizytą prezydenta w Katyniu. Zresztą kolejne fakty, jakie skrupulatnie odnotowali ludzie prezydenta, niepokoiły ich jeszcze bardziej. 13 marca 2010 r. gruzińska telewizja IMEDI wyemitowała program informacyjny mówiący o ponownej inwazji wojsk rosyjskich na Gruzję. Ten quasi reportaż, posługujący się prawdziwymi materiałami zdjęciowymi sprzed paru miesięcy, zawierał jednak wizję tego, co mogłoby się zdarzyć w przyszłości. Znalazł się w nim wątek polski, w którym pokazano, jak lecący do Tblisi samolot z prezydentem Polski Lechem Kaczyńskim został zestrzelony przez rosyjskie rakiety, w wyniku czego wszyscy pasażerowie ponieśli śmierć. Program wywołał oburzenie samego Saakaszwilego. Jednak w prezydenckim BBN wiele osób zastanawiało się, czy wizja przedstawiona w gruzińskim programie, to nie ekspresja jednego z możliwych planów Kremla, o którym Gruzini mogli się już dowiedzieć dzięki swoim wywiadowczym źródłom w Moskwie. Dziwne było również to, że rosyjskie media z dziką furią rozszarpywały gruziński program już następnego dnia. Czuć było w tym wszystkim ostrzeżenie dla Polski. Nie minęło długo, gdy okazało się, że dziwnym zbiegiem okoliczności wiele ważnych instytucji zaczyna mieć awarie komputerowych sieci. Były wśród nich duże banki, a także MSZ. Było to o tyle niepokojące, że Rządowy Zespół Reagowania na Incydenty Komputerowe ostrzegał na stronach o możliwych atakach na instytucje administracji publicznej. W prezydenckim BBN istniała pełna świadomość, do czego taki skomasowany atak mógłby doprowadzić. Obserwowano bowiem, jak w 2007 r. grupy rosyjskich hakerów sparaliżowały funkcjonowanie najważniejszych instytucji estońskiego państwa." - wspomina ten czas autor książki "Dlaczego Lech Kaczyński musiał zginąć?"

Estoński przykład przytoczony przez Leszka Pietrzaka przypomina mi o dziewiątym smoleńskim micie utrwalanym w naszej przestrzeni publicznej: jakoby w Polsce istniały dwie równorzędne i równoprawne krajowe narracje, nazywane dwoma patriotyzmami. Jeden model jest romantyczny, narodowy, tradycjonalistyczny - karmiący się marzeniami o Polsce Jagiellońskiej; drugi ma być realistyczny, tworzący Rzeczpospolitą Polską na miarę naszych możliwości, a nie wydumanych oczekiwań (RP = Real Politik). Nie twierdzę, że taki podział w ogóle nie istnieje, ale nie on jest dominujący. Tragedia Smoleńska obnażyła niewidoczną aż tak bardzo wcześniej, bo ukrytą, strukturę społeczną. Ja stawiam tezę, że Polska jest Estonią. To oczywiście uproszczenie dla wyjaskrawienia mojej konstatacji.  Otóż, jak wiadomo, po tym jak Związek Sowiecki zaanektował ten nadbałtycki kraj, przesiedlono doń wielu Rosjan i innych Słowian. To oni stanowili nową kadrę wojskowo-bezpieczniacką, elitę miejscowej totalitarnej władzy. Wraz z rodzinami stanowili ponad 28% mieszkańców kraju, cudzoziemców w dużej części nie znających miejscowego języka. W Polsce jest gorzej, bo ci Obcy dobrze znają język polski, a mimo to pozostają mentalnymi Moskalami. To nie tak, że są skazani na tę obcość wobec polskości, ale tak się składa, że dziwny zew ze Wschodu zawsze ich przywołuje, gdy w kraju dochodzi do granicznych sytuacji. To oni pastwią się słownie nad polskimi ofiarami, oni gardzą "anachronicznym patriotyzmem",  zasilają szeregi wyborców ugrupowań niemal jawnie agenturalnych, i to oni w końcu (last but not least) tworzą nasze lumpen-elity: polityczne, biznesowe, inteligenckie, artystyczne, kościelne, urzędnicze, specjalne itd. (Piszę tu głównie - nawiązując do sformułowania Jarosława Marka Rymkiewicza - o naszych "wewnętrznych Moskalach", ale równie dobrze można też wyszczególnić inną grupę- naszych krajowych "Szwabów". Trafnie opisuje ten ostatni fenomen na przykładzie wrocławskich konformistów odważny reżyser - Grzegorz Braun.)

Trzeba tu jednak zdezawuować kolejny - dziesiąty smoleński mit, jakoby ten wewnątrzpolski zasadniczy podział był sprawą wyjątkową, rzeczą bez precedensu. Gdy nie możemy wytrzymać napięcia związanego z takim współczesnym narodowym rozszczepieniem, uciekamy w mityczną, idylliczną przeszłość. Kiedyś to byli prawdziwi patrioci, którzy krwią i blizną wywalczyli polską niepodległość!- wmawiamy sobie. Relacje historyczne zadają temu kłam. Ogromne wrażenie wywarła na mnie praca Mariana Zdziechowskiego z 1913 roku pt. "Wpływy rosyjskie na duszę polską." Zaczyna się ten esej od wiele mówiącego (także dziś) zdania: "Nieraz już porównywano u nas rusyfikację z germanizacją, a zestawienie to, zdaje się, zawsze do tego samego doprowadzało wniosku, że system pruski zmierzając do wytępienia polskości, wbrew zamiarom swoim, wychowywał nas, wyrabiał hart, wytrwałość i odporność, gdy system rosyjski tylko demoralizował. Na równi z innymi państwami typu mongolskiego, Rosja, od początku epoki moskiewskiej aż do dziś dnia, występowała jako państwo wyłącznie zaborcze." Jakże znajomo po Smoleńsku brzmią słowa Zdziechowskiego dokładnie sprzed stu lat. Tak myśliciel pisał o licznych polskich rusofilach z początku XX wieku: "(...) rusyfikacja duchowa objęła u nich nie tylko sferę uczucia, przejętego i olśnionego -duchowym pięknem Rosji, ale że przyswoili sobie rosyjską technikę rozumowania, że stali się przeto więcej niż zrusyfikowanymi Polakami, bo Rosjanami, którzy od Rosjan z urodzenia tym się tylko różnią, że umieją mówić po polsku." Dedykuję to rodakom zapatrzonym w Putina!

Nie będę jednak taplał się tylko w tym naszym podwórkowym bajorku pełnym dziennikarskich kaczek i Polaków jak gęsi, co swojego języka już dawno nie mają. Pragnę rozbić kolejny, bardzo groźny -jedenasty smoleński mit, iluzję demokratycznego, przyjaznego nam Zachodu. Nie chcę oczywiście poprzestać na jałowym oskarżaniu naszych sojuszników z NATO i Unii Europejskiej. Nie będę powielał prostackich tez o kolejnej zdradzie Ameryki. Jednak Smoleńsk moim zdaniem rozbił naszą kolejną kolorową bańkę myślową- o naszym bezpieczeństwie gwarantowanym bezwarunkowo przez transatlantyckie struktury. Mityczny Zachód nas nie obroni, jeśli my sami nie obronimy się przed naszą własną agenturą, popychającą kraj ku Wschodowi. Pamiętajmy jednak o tym, że także w Berlinie, Paryżu, Londynie i Waszyngtonie mogą mieć podobny problem do naszego polskiego - z piątą kolumną, agentami wpływu i pożytecznymi idiotami. Warto w tym kontekście zapoznać się z wybitną pracą nieżyjącego niestety, zmarłego samobójczą śmiercią, Piotra Skórzyńskiego, książką pt. "Wojna światów. Intelektualna historia zimnej wojny". Musimy sobie  uświadomić, że niesłychane idiotyzmy popełniane współcześnie w polityce zagranicznej, zwłaszcza wobec putinowskiej Rosji, przez demokratycznego prezydenta USA Baracka Obamę nie czynią go prekursorem. Inni Demokraci na prezydenckim stolcu w Stanach Zjednoczonych też mogliby się niejednym "pochwalić". Piotr Skórzyński opisuje między innymi działania Harry’ego Trumana. 20 września 1947 roku, w czasie kiedy Sowieci umacniali władzę w swojej pojałtańskiej strefie wpływów w tym w zniewolonej Polsce, "Truman po prostu zlikwidował wywiad cywilny, czyli OSS; skoro bowiem nastała era pokoju był przecież niepotrzebny. Kilkanaście baz Biura zostało zwyczajnie zamkniętych, personel przeszedł do wywiadu wojskowego lub jak Allen Dulles, wrócił do przedwojennych zajęć. Nic nie wiadomo, by na decyzję prezydenta wywarł wpływ fakt, że w tymże 1947 roku major Colin Jordan z Sojuszniczej Rady Kontroli Niemiec ujawnił, że w 1944 roku podsekretarz skarbu, Harry White, ofiarował Sowietom matryce do drukowania dolarów w swojej strefie okupacyjnej w Niemczech." Jak podsumował ten epizod autor "Wojny światów" - Harry White przyznał się, że jest sowieckim agentem. Jako pointę Skórzyński zacytował słowa ówczesnego zastępcy sekretarza obrony USA. Harry Peterson wypalił: "Społeczeństwo amerykańskie związane jest ze społeczeństwem Związku Sowieckiego wielkim sojuszem Narodów Zjednoczonych. Jesteśmy zdecydowani, że nic nie powinno wstrzymać nas przed dzieleniem się z nimi wszystkim, co mamy." Po takich deklaracjach z przeszłości nie powinna nas chyba dziwić podsłuchana w zeszłym roku w Seulu rozmowa Baracka Obamy z Dmitrijem Miedwiediewem, dowód "zblatowania" USA i Rosji.  

"Obama: - We wszystkich tych sprawach, ale szczególnie w sprawie tarczy antyrakietowej, możemy to załatwić. Ale on musi mi dać trochę miejsca.

Miedwiediew: - Tak, rozumiem. Rozumiem, o co ci chodzi z tym miejscem.

Obama: - To moje ostatnie wybory. Po wyborach będę miał więcej swobody ruchu.

Miedwiediew: - Rozumiem. Przekażę to Władimirowi."

Tak to Obama kupczył tarczą z satrapami z neo-sowieckiej Rosji, na szali kładąc gwarancje dla Europy Środkowej, w tym Polski.                            

Nic dziwnego, że po dziesiątym kwietnia w wielu głowach pojawiły się pytania o naszych sojuszników. Profesor Jacek Trznadel w wywiadzie z Mariuszem Pilisem zamieszczonym w książce "Wokół zamachu smoleńskiego" zastanawiał się głośno nad nieobecnością wielu liderów na pogrzebie Prezydenckiej Pary: "(...) ta absencja światowych przywódców o czymś świadczyła. Przecież na taką stratę te państwa, z którymi jesteśmy w sojuszach i przymierzach powinny zareagować. Czyli było to podobne do reakcji naszych wątpliwych sojuszników po Teheranie czy Jałcie... Tutaj absencja była znakiem politycznym i przypomnieniem, że nie jesteśmy państwem rozgrywającym, lecz raczej rozgrywanym przez silne, ważne państwa europejskie, choćby przez Rosję i Niemcy." - komentował profesor J. Trznadel, wiekowy literaturoznawca, przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Katyńskiej, autor petycji o powołanie międzynarodowej komisji do badania katastrofy smoleńskiej.             

Dwunasty smoleński mit to rzekoma wyjątkowość ewentualnego zamachu na samolot z przywódcą państwa i narodową elitą na pokładzie. Niestety takie ataki zdarzały się już wcześniej, to całe krwawe, terrorystyczne kalendarium. 17 sierpnia 1988 wydarzyła się na przykład zagadkowa katastrofa lotnicza prezydenta Pakistanu Muhammada Zia ul-Haqa w Bahawalpur. Charyzmatyczny proamerykański przywódca znienawidzony przez Sowietów zginął prawdopodobnie w zamachu zorganizowanym przez KGB. Amerykanie mieli znaleźć w szczątkach maszyny ślady gazu paraliżującego i materiału wybuchowego. Eksplozja rozpyliła w kokpicie trujący środek, który prawdopodobnie momentalnie zabił pilotów. Nie znaczy to jednak, że Amerykanie nie posługiwali się podobnymi zbrodniczymi metodami. Szokujące informacje można odnaleźć w książce Johna Perkinsa pt. "HITMAN. Wyznania ekonomisty od brudnej roboty". Autor tej konfesji opisuje między innymi kulisy katastrof lotniczych prezydentów Ekwadoru i Panamy, którzy nie chcieli ugiąć pod presją międzynarodowych koncernów energetycznych i wydobywczych, powiązanych z amerykańskimi politykami i służbami specjalnymi. Ekwadorski przywódca Jaime Roldos Aguilera "ostrzegł przedstawicieli zagranicznych interesów, włączając w to koncerny naftowe, lecz nie ograniczając się do nich, że jeżeli ich działalność nie będzie miała na względzie pomocy obywatelom jego kraju, zostaną zmuszeni do jego opuszczenia. (...) 24 maja 1981 roku zginął w katastrofie helikoptera. (...) W ostatniej chwili jeden z oficerów ochrony przekonał go do podróży helikopterem-przynętą, który wyleciał w powietrze." Zdaniem Perkinsa w podobnych okolicznościach zginął prezydent Panamy Omar Torrijos, który "twardo odmawiał żądaniom administracji Reagana renegocjacji traktatu dotyczącego Kanału. Dwa miesiące po śmierci Roldosa ziścił się również koszmar Omara Torrijosa- generał zginął w katastrofie samolotu 31 lipca 1981 roku." - czytamy w "Wyznaniach ekonomisty od brudnej roboty". Zarówno powody (energetyka), jak i metody eliminacji przeciwników (sfingowane, a w każdym razie tajemnicze katastrofy lotnicze) łączą więc USA i Rosję, jakkolwiek różne i różnie oceniane w Polsce byłyby te dwa imperialne mocarstwa.

To dla niektórych z Was z pewnością obrazoburcze porównanie jest moim wstępem do obalenia ostatniego - trzynastego smoleńskiego mitu:  poczucia własnej odporności na propagandę i dezinformację. Świadomie dokonałem tu takiego arbitralnego i pseudo-erudycyjnego zestawienia książkowych i medialnych cytatów, z których można przecież stworzyć dowolny collage pod jakąkolwiek tezę. Jest rzeczą charakterystyczną, że właśnie w tak tendencyjnie - jak ten mój- skonstruowanych tekstach można przemycić propagandowy strzał w przeciwnym kierunku. No, bo pomyślcie tylko, przez cały ten mój długi wywód sugerowałem, że w Smoleńsku doszło do rosyjskiego zamachu na polski samolot, aby w końcówce przemycić śmiertelną antyamerykańską truciznę! Ja to zrobiłem intencjonalnie- po to, aby obnażyć taką dezinformacyjną metodę. Jednak musimy pamiętać, że jest wielu nieświadomych nosicieli wirusów agenturalnej manipulacji. Ich komunikaty są jakby żywicielami pośrednimi w pasożytniczym obiegu wrogiej propagandy. Pisarz Vladimir Volkoff we wstępie do antologii "Psychosocjotechnika, dezinformacja, oręż wojny" podkreślał: "dezinformacja może być skuteczna tylko jeśli cel w jakiejś mierze współdziała i jeśli jest ona prowadzona za pośrednictwem mass mediów." Skoro już się przyznałem, że mój tekst właśnie spełnia te kryteria, i jest świadomą smoleńską prowokacją, przytoczę kolejną anegdotę, która -mam nadzieję- trafnie zilustruje moje pisarskie intencje. W cytowanym przed momentem tomie można przeczytać wspomnieniowy tekst Seftona Delmera z okresu II wojny światowej zatytułowany "Tak zwana czarna propaganda: wspomnienia wynalazcy". Autor chwali tam polskich wywiadowców- dezinformatorów: "Wysyłali na przykład do niemieckich gazet prowincjonalnych matryce z masy papierowej, pochodzące rzekomo z jednej z agencji prasowych Goebbelsa. Polacy dostarczali je do różnych gazet, ale jedynym pismem, w którym na własne oczy widziałem jeden z naszych artykułów był ‘Danziger Vorposten’. Było to z okazji pięćdziesiątych urodzin admirała Doenitza. Artykuł był całkowicie ortodoksyjny z wyjątkiem jednego zdania: ‘Z powodu strat wynoszących około 30 okrętów podwodnych miesięcznie, admirał utracił nieco ze swej energii i młodzieńczej świeżości." Taka fałszywa informacja o klęskach na morzu przemycona do zwyczajnego, okolicznościowego tekstu o admirale to prawdziwy sztylet w miękkim kwiecie, albo bomba w salonce!

Smoleńsk poza wszystkim innym uczy nas czujności, przechodzimy wszyscy szkołę nowej wojny. Nieufność wobec tez, hipotez, fabuł, narracji powinna być naszym powszechnym poczuciem. Oficjalne linie smoleńskiego dowodzenia powinny być całkowicie kontestowane, dezawuowane, dekonstruowane.                                                      

Niech te mity po trzech latach wypadną jak nity, jak na tych słynnych kawałkach tupolewa analizowanych na zdjęciach przez doktora Wacława Berczyńskiego. Nity te zostały wypchnięte przez tajemniczą siłę, która -zdaniem eksperta- nie wzięła się ze zwykłego uderzenia maszyny o ruskie brzozy i błoto. Berczyński - konstruktor samolotów pracujący w firmie Boeing- widząc takie tajemnicze odkształcenia, stwierdził że musiało dojść do eksplozji, bo tylko tak metalowe części mogły zostać wypchnięte, wyrwane z wielką werwą, pozostawiając dziury. Według naukowca ciśnienie musiało wynosić co najmniej 30 atmosfer, jeśli przyjąć najniższą wartość wytrzymałości łączeń. Twarde elementy (od 0,2 do 1,2 cm) w ciałach ekshumowanych ofiar odkryli notabene polscy prokuratorzy. Skąd się w badanej tkance mógł wziąć taki nit, nikt z nich do dziś nam nie wyjaśnił! 

Mógłbym przytoczyć inne argumenty polskich uczonych na rzecz hipotezy eksplozji, bardzo istotne przesłanki, o których mimo to nie dowiecie się z wysokonakładowych gazet, ani z całodobowych telewizji - tych kuźni pijaru. Trzeba zadać sobie nieco trudu i sięgnąć np. do książki rzetelnych dziennikarzy śledczych Leszka Misiaka i Grzegorza Wierzchołowskiego pt. "Musieli zginąć", aby móc zapoznać się z arcyciekawym wywiadem z dr inż. Stefanem Bramskim. Ten doświadczony ekspert lotniczy specjalizujący się w budowie płatowców jest przekonany, że szczególny wygląd szczątków tupolewa świadczy o działaniu siły rozrywającej, charakterystycznej dla wybuchu, a nie zgniatającej, tak jak być powinno przy upadku samolotu z wysokości. Nie chcę tu jednak zagłębiać się w technologiczne szczegóły - wyłączną domenę specjalistów od nauk ścisłych.

Jestem humanistą, więc dostrzegam w tej eksplozji i nitach siłę metafory, w której zawiera się obraz naszego kraju trzy lata po 10.04.10. Jestem przekonany, że ta przez lata tłumiona niezgoda na oficjalne brednie i kpiny ze zdrowego rozsądku Polaków (jak ta "lucyferyczna" wysokość rzekomego uderzenia skrzydła o brzozę - 6, 66 cm), wywoła w końcu prawdziwy wybuch nieufności. Nie zamierzam gasić tego piekielnego pożaru uczuć, który ogarnia coraz większą grupę polskich obywateli. Pozwoliłem sobie jeszcze dolać oliwy do ognia. Niech jak oliwa wersja prawdziwa znowu na wierzch nam wypływa!