Niewiedza o rzeczywistym przebiegu, protagonistach i przyczynach najważniejszych wydarzeń na świecie powinna spędzać sen z powiek nam wszystkim, a na pewno każdemu szanującemu się dziennikarzowi. Jednym z powodów tego dyskomfortu powinna być niemożność wypełnienia podstawowego obowiązku dziennikarskiego, jakim jest dążenie do poznania i przekazania prawdy. Innym winna być niezgoda na współuczestniczenie w globalnej dezinformacji, na wspólnictwo w totalnym kłamstwie. Moim zdaniem żadne tak zwane wyższe racje nie powinny usprawiedliwiać przyzwolenia na zbrodnicze mistyfikacje. Nie wolno nam kryć nikogo, kto fałszuje obraz rzeczywistych tragicznych zdarzeń w imię jakichś szczytnych haseł, filozofii mniejszego zła, czy t.zw. zobowiązań sojuszniczych. Jednorazowa zgoda na medialno-polityczne oszustwo jest jak podpisanie cyrografu ze Złym, nawet jeśli ubiera się On w szatki obrońcy naszego dobra. Albowiem taka decyzja nigdy nie jest wyjątkowa, zawsze przynosi fatalne konsekwencje. Kłamstwo raz przez nas przyklepane podnosi łeb jak hydra, aby postraszyć nas w najmniej spodziewanym momencie. Blaga jest jak bumerang, gdy nagle powraca do nas i uderza w nas z wielką siłą. Podobnie jest z naszym "tak" na cudzy szwindel.           

Inspiracją do takich rozmyślań są dla mnie książki Sławomira M. Kozaka poświęcone amerykańskiej tragedii 9/11. Mija dokładnie trzynaście lat od tego tajemniczego ataku z użyciem samolotów, a nadal to spektakularne wydarzenie spowija  dym co najmniej niedopowiedzeń. Według autora "Czarnego września" i "Przechwyconych" powszechna, rozpowszechniona przed polityków i usłużne im media,  wiedza o terrorystycznym uderzeniu w wieże WTC i Pentagon jest jedną wielką mistyfikacją. Warto przy tym podkreślić, że Kozak, "wysoko kwalifikowany kontroler ruchu w największym z polskich portów lotniczych" - jak podkreślił w swoim wstępie reżyser Grzegorz Braun- nie wpisuje się swoimi badaniami w popularny nurt teorii spiskowych. Polski ekspert nie dywaguje, nie snuje podejrzeń, nie bawi się w stawianie nieweryfikowalnych hipotez. Kozak opiera się wyłącznie na sprawdzonych i potwierdzonych  informacjach. Książki, które zakupiłem w internetowym wydawnictwie "Oficyna Aurora" zawierają nie tylko opis sekretnej amerykańskiej strategii i militarno-politycznej  pragmatyki, ale także  filmowy materiał ilustracyjny oparty na badawczych ustaleniach w USA, dokumentacji  amerykańskiego stowarzyszenia  o nazwie "Pilots For 9/11 Truth" ("Piloci na rzecz prawdy o 9/11").                       

Eksperci za oceanem dowodzą, wbrew opiniom tak zwanej Komisji 911, że samolot, który rzekomo uderzył w World Trade Center, nie był do tego fizycznie zdolny. Praw fizyki się nie zmieni, dlatego   niezmodyfikowany Boeing 767 nie mógł osiągnąć prędkości, jak przy ataku na Południową Wieżę, czytamy w książce "Przechwyceni". W związku z tym pojawia się poważna wątpliwość: jeśli nie był to seryjny 767, to czym on był? Kozak, bazując na wyliczeniach niezależnych amerykańskich badaczy  stawia ważkie pytanie: "Czy był to zmodyfikowany 767,  wzmocniony tak, by osiągnąć niewiarygodne prędkości? Jeśli tak czy 19 islamskich ekstremistów dokonało tych modyfikacji w swoich jaskiniach w Afganistanie?"  Cytowany przez autora Ralph Kolstad, komandor, który latał w barwach American Airlines, twierdzi że to fizycznie niemożliwe, by komercyjny liniowiec osiągnął tak wysoką prędkość lotu 510 węzłów blisko poziomu morza. Kapitan lotów międzynarodowych, podkreśla, że te maszyny nie zostały do tego odpowiednio zaprojektowane. Z kolei cytowany w "Przechwyconych" Dan Govatos, doświadczony pilot oraz egzaminator zwraca uwagę na ekstremalną trudność z trafieniem w taki cel jak nowojorskie wieże Światowego Centrum Handlu przy podawanej oficjalnie prędkości. Warto zapoznać się z przebiegiem jego bardzo interesującego eksperymentu na symulatorze lotu.                 

W "Przechwyconych" czytamy jego relację z tego intrygującego doświadczenia. "Po okresie treningu na symulatorach powiedziałem: ‘Chłopaki, spróbujmy czegoś. Zobaczmy, czy damy radę wlecieć w te budynki. Tak, jak widzieliśmy, że to się stało.’  I to było na 737, mniejszym i znacznie bardziej manewrowalnym samolocie. Więc ustawiłem symulator dla tych pilotów, a pamiętaj, że mają oni wieloletnie doświadczenie. Ustawiłem Nowy Jork i wszyscy na zmianę próbowali uderzyć w budynki, i nie udawało im się to, aż zwolnili do prędkości niemal równej prędkości lądowania. (...) To niesamowite! Nie mogli uderzyć w te budynki, przy dużych prędkościach. Po prostu nie mogli (...) Rząd chce, abyśmy wierzyli, że ci ‘piloci porywacze’, z których najlepszy nie potrafił prowadzić Cessny 172 przy 65 węzłach i miał problemy z wylądowaniem tym samolotem, że ci porywacze wlecieli trzema samolotami precyzyjnie w obiekty o marginesie błędu, który nie przekraczał 33 stóp w przypadku Pentagonu, czy 25 stóp w przypadku WTC! I to z prędkością powyżej 400-500 węzłów. Sami zdecydujcie."  Czy to nie dziwne, że takie głosy ludzi z branży nie dotarły do szerszej opinii publicznej? Dlaczego nie możemy usłyszeć tych ludzi? Czemu zakneblowano im usta? Gdzie są wolne media?                 

Innym dowodem na to, że oficjalna wersja ataku na Amerykę z 11 września 2001 roku ma być medialnym mitem, globalnym symulakrem, są dane z tzw. ACARS (Aircraft Communications Addressing and Reporting System). Jak czytamy w książce Sławomira M. Kozaka jest to system pozwalający na komunikację stacji naziemnych i samolotów w powietrzu bez pośrednictwa głosu, za pomocą automatycznego przesyłu danych. Amerykańska organizacja "Pilots For 911 Truth" skorzystała z Ustawy o Dostępie do Informacji i dotarła do szokujących danych z sieci ACARS z dnia ataku na WTC. Co się okazało? "O godzinie 09:03 w chwili rzekomego uderzenia przez samolot UAL  175 w Południową Wieżę WTC, maszyna ta znajdowała się w rejonie Harrisburga, w Pensylwanii, blisko 300 kilometrów na północny zachód od Manhattanu. Dwadzieścia minut później przeleciała natomiast nad stacją w Pittsburgu, kolejnych 300 kilometrów dalej."  Wątek z systemem ACARS wydał mi się szczególnie frapujący. Zacytuję w moim felietonie dłuższe fragmenty,  zachęcając do lektury całości tych prac. Prawdę mówiąc nie znam równie porywających i brzmiących wiarygodnie rozważań nad propagandowym i medialnym fenomenem t.zw. "Amerykańskiej Apokalipsy 2001".                 

Enigmatycznie mogą wprawdzie brzmieć dla laików niektóre techniczne wątki tych książek, ale Kozak stara się je bardzo klarownie tłumaczyć.  Na przykład możemy się zapoznać z możliwościami, jakie daje  Aircraft Communications Addressing and Reporting System, a które wykraczają poza konkretny przypadek 9/11. "System ma tak ogromne możliwości, że po katastrofie samolotu Air France, rejs 447, kiedy długo nie można było odnaleźć jego czarnych skrzynek, planowano powszechne wykorzystanie ACARS, jako wirtualnej, czarnej skrzynki on-line, przekazującej wszelkie dane w czasie rzeczywistym, na ziemię. Ponoć z powodu kosztów, pomysł zarzucono. Szkoda, bo mogłaby się znaleźć taka cudowna, systemowa czarna skrzynka, już parę miesięcy później, w użyciu polskiego samolotu lecącego do Smoleńska ... I nikogo nie trzeba by było prosić o jej oddanie. Choć przecież sam system funkcjonuje i tak."  Zwracam uwagę na ostatnie zdanie. Jest system, który pozwala, tak samo jak w przypadku maszyn w Stanach Zjednoczonych na zebranie i przeanalizowanie kluczowych danych na temat tragicznego lotu polskiego tupolewa do Katynia. Czy prokuratura weryfikowała w ogóle dane pochodzące od Rosjan przy pomocy systemu ACARS? A może dokonały tego nasze służby specjalne?                    

Rozsądek podpowiada, że jeśli coś funkcjonuje, to nie po to, żeby sobie leżeć odłogiem. Trudno sobie wyobrazić, że ludzie, który zawodowo zajmują się zbieraniem wszelkich przydatnych informacji i weryfikowaniem danych, nie korzystają z możliwości, które daje nowoczesna technika. Niby dlaczego mieliby nic nie robić? Bo są leniwi? Bo im się nie chce? Nie mają wiedzy o takich narzędziach? Ktoś im zakazał używać takich instrumentów? A może po prostu wyniki własnych ustaleń trzymają pod korcem? Milczą, mimo że mają pełen ogląd sytuacji? Ale dlaczego mieliby stosować taki kamuflaż? Obawiają się konsekwencji ujawnionych informacji? Grają danymi w sekretnej wojnie z obcymi wywiadami? Coś za coś? Wet za wet? A jeśli po prostu kryją odpowiedzialnych za zbrodnię? A może sami są współsprawcami straszliwej hekatomby? Czy można ich wtedy nazywać "naszymi" służbami? Może to zdradziecka mafia na usługach wrogich potencji? Czy nie jest to kolejny dowód na wielość rzeczywistości? Czy ta nasza, w której poruszamy się na co dzień zawiera tylko maleńką cząstkę prawdy, a w większości składa się ze sztucznie stworzonych, wykreowanych wirtualnych elementów? Stawiam niewygodne, ale  jak się wydaje nieweryfikowalne, pytania z tezą. Dowodów brak. Na razie.                         

Zestaw tych pytań jest moją autorską interpretacją - Bogdana Zalewskiego, nie należy jej łączyć z nazwiskiem Sławomira M. Kozaka. Wprawdzie autor w książce "Czarny wrzesień" zamieścił rozdział zatytułowany "Smoleńskie 911", jednak nadal zachowuje wielką powściągliwość w wyciąganiu ostatecznych wniosków z rodzących się analogii. "Chciałbym zdecydowanie w tym miejscu stwierdzić, że nie wysuwam tu żadnej hipotezy dotyczącej tragedii pod Smoleńskiem. To nie jest bowiem książka o locie PLF 101" - podkreśla polski ekspert, pozostając przy swojej rzetelnej metodzie prezentowania faktów i analizie porównawczej. Albowiem tych podobieństw pomiędzy naszą narodową tragedią 10.04.10., otulaną wciąż sztuczną  mgłą tajemnicy, a amerykańskim "Matrixem" 11.09.01 jest zaskakująco wiele. Oczywiście analogie czasem bywają złudne, jednak kiedy pojawia się aż taka ich liczba, nie powinno się ich ignorować. Niektóre są uderzające, inne mogą wywoływać wątpliwości, ale zbywanie ich całkowitym milczeniem jest sprawą mocno zastanawiającą. Ponownie można snuć różne przypuszczenia co do powodów tej zmowy. Ignorancja? Obawa przed wnioskami płynącymi z tych paraleli? Strach przed szokującą wizją rzeczywistości, radykalnym przewartościowaniem świata?                   

WikiLeaks ujawniła na przykład wiadomości tekstowe z 11 września 2001 roku w sieci amerykańskiej telefonii Skytel. Jak podkreśla Kozak "setki razy tego dnia przewijał się jeden, natrętny i niezmieniany w treści przez wiele godzin SMS: ‘An aircraft has crashed into the Pentagon, witnesses say’, co w wolnym tłumaczeniu oznacza - samolot rozbił się o Pentagon, mówią świadkowie".  O jakich to świadkach mowa? Nie wiadomo. Kto miał widzieć samolot, skoro żadnego samolotu uderzającego o gmach Pentagonu nie było. Z badań niezależnych ekspertów wynika, że żadna maszyna, a już zwłaszcza żaden Boeing 757 nie wpadł w budynek siedziby Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych. Kozak skojarzył to ze słynnym "smoleńskim" SMS-em, o którym poinformował opinię publiczną Sławomir Petelicki. (Może to dlatego stracił życie w zagadkowych okolicznościach? Jak przypuszczają wątpiący w oficjalne wersje dla zadowolonych i zadowalających się każdą "ściemą" więźniów "Matrixa", generał mógł się stać ofiarą tzw. "seryjnego samobójcy". To paradoksalne, ironiczne określenie wymyślone przez nieżyjącego blogera Tomasza "Seawolfa" Mierzwińskiego celnie nazywa serię podejrzanych zgonów, które spotkały ludzi mających wiedzę o 10 kwietnia).                  

Wiadomość telefoniczna - według twórcy jednostki GROM - rozsyłana tuż po upadku tupolewa do czołowych polityków Platformy Obywatelskiej brzmiała: "Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił" . Kozak dostrzegł w tych komunikatach pierwszy element wspólny dla obu dramatów - polskiego w Rosji i amerykańskiego w Stanach Zjednoczonych. Jednak na tym nie kończy się lista zbieżności. Łączy oba wydarzenia poruszający wątek rodzinny. "W Polsce, w pewnym momencie, najbardziej zdeterminowane  w poszukiwaniu prawdy okazały się wdowy po ofiarach. Odniosłem wrażenie - pisze Kozak - że przedstawiciele władzy zaczęli się ich w pewnej chwili po prostu bać. Pisano o nich zjadliwe artykuły, atakowano w wystąpieniach radiowych."  Jeśli czytelnicy w Polsce myślą, że tylko w "naszej" III RP, nihilistycznym Tuskolandzie, dochodziło do paskudnych ekscesów w wykonaniu władzy i salonowego establishmentu, to się grubo mylą. W USA - może nie z takim natężeniem- ale też próbowano rozbić jedność rodzin ofiar, które z wielką determinacją zaczęły walczyć z "Matrixem". Jednak to są być może tylko wrażeniowe symetrie, arbitralne zgodności. Ważniejsze są natomiast inne cechy wspólne.    

Identyczny był na przykład widok po katastrofie w Smoleńsku i w Shanksville. Sławomir M. Kozak cytuje prasowe relacje, które mogą dać sporo do myślenia (myślącym) Polakom: "Koroner Wallace Miller, który przybył natychmiast na miejsce wypadku samolotu UAL 93, nie miał nic do zrobienia. Brak było ciał, brakowało szczątków maszyny. - Wyglądało jakby ktoś wykopał dziurę w ziemi i wrzucił do niej wywrotkę złomu - powiedział - przestałem być koronerem po 20 minutach od przybycia na miejsce, ponieważ nie było tam żadnych ciał. To tak, jakby przed upadkiem samolotu wszystkich z niego gdzieś wyrzucono."  Autor "Czarnego września" przywołując artykuł z "Houston Chronicle" przypomina, że w smoleńskim lesie w pierwszych momentach po tragedii  też nie widziano żadnych ciał, podobnie wyglądały także  wraki maszyn. Samoloty były makabrycznie zniszczone, jakby pogryzła je i wypluła jakaś apokaliptyczna bestia. "W miejscu, w które ponoć uderzył Boeing 757, nie było ognia ani dymu typowych dla katastrof tego typu. Sucha trawa wokoło nie zajęła się od ognia, który powinien towarzyszyć uderzeniu, nie było śladów sadzy, nic nie było zwęglone. Po prostu dziura w ziemi." Polski kontroler lotów zauważa, że las pod Siewiernym także nie płonął, tliły się tylko krzaczki.

Elementy symboliczne w obu przypadkach też mocno zastanawiają. Ekspert podkreśla absurdalne szczegóły, które na miejscu obu tragedii miały "przemawiać" wszystkim do wyobraźni. "Oczywiście, podobnie jak z cudem uratowanym w katastrofie WTC paszportem, tu (w Shanksville- przyp. B.Z.) też musiał znaleźć się element terroru. Ocalała czerwona, terrorystyczna bandamka. Nie sposób było znaleźć ludzkich resztek i części samolotu, ale kawałek czerwonej szmaty zgodnie z oczekiwaniami musiał się zachować" - ironizuje Kozak, przypominając, że podobnie jak czerwona chusta na głowę w Shanksville odcinała się wyraźnie od tła, w lasku smoleńskim odnalazł się jaskrawozielony żakiet posłanki Prawa i Sprawiedliwości Grażyny Gęsickiej. Skali nonsensu w obu przypadkach dopełnia to, czego za to nie odnaleziono. Badacz opisuje na przykład czarną skrzynkę, odkopaną rzekomo w Shanksville: " Otóż dziwnym zbiegiem okoliczności, wszelkie dane które mogłyby świadczyć o wysokości lotu, są ‘nie do odtworzenia’. I nie chodzi o zapis jednego elementu. Brakuje danych z wysokościomierza, ciśnieniomierza, tych wszystkich składników, dzięki którym czytelna może być wysokość samolotu." Kozak podkreśla, że właśnie w taki sposób można zatuszować tor lotu maszyny.

Żeby było śmieszniej, i śmieszno i straszno, w Smoleńsku nie odnaleziono w ogóle jednego z rejestratorów. Jak przypomina autor "Przechwyconych" jest on trójelementowy i ma oznaczenie K3- 63. Może rejestrować wartości prędkości, wysokości i przeciążenia. To właśnie te dane są decydujące - jak zaznacza specjalista - dla wyjaśnienia ostatnich sekund lotu. Można byłoby się dowiedzieć, dlaczego zniszczenia tupolewa były tak ogromne i z jakiego powodu zginęli wszyscy ludzie na jego pokładzie.  "A rejestrator po prostu ‘wyparował’. Może, wbrew opiniom naszej pani minister od badania gruntu, jeszcze się kiedyś odnajdzie" - akcentuje z sarkazmem nasz analityk, czyniąc aluzję do niesławnej sejmowej wypowiedzi Ewy Kopacz: "Najmniejszy skrawek, który został przebadany, najmniejszy szczątek, który został znaleziony na miejscu katastrofy - wtedy kiedy przekopywano z całą starannością ziemię na miejscu tego wypadku na głębokości ponad  jednego metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny - każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie."  Pamiętamy!

Ewa Kopacz nigdy nie odpowiedziała za swoje kłamstwa i uległość wobec Putina, przeciwnie została nagrodzona teką premiera. Wprawdzie w sensie konstytucyjnym to jej dotychczasowe stanowisko - marszałka sejmu - dawało jej drugą po prezydencie pozycję w państwie. Jednak nie bądźmy tacy drobiazgowi. Szef rządu to prestiżowa funkcja i kolejny szczebel w karierze kłamczuchy. Jej pryncypał ściskający się z watażką z Kremla obok ciała Prezydenta i 95 innych ofiar zbrodni dostał w nagrodę fotel tzw. prezydenta Europy, co jest jeszcze większym skandalem. Taki jest polityczny kontekst mojego felietonu, który piszę w 13 rocznicę zburzenia WTC i dzień po 53 smoleńskiej miesięcznicy. Świadomie odszedłem od wątków rosyjskich, tak eksponowanych przy okazji naszej narodowej hekatomby, żeby zwrócić uwagę na globalny aspekt tego, co wydarzyło się na styku Rzeczypospolitej i Rosyjskiego Imperium. Wybrałem z mojej osobistej biblioteki książki Sławomira M. Kozaka, bo ten ekspert, jak mało który, zwraca uwagę na szersze zjawisko niż despotia wschodniego cara. Jestem pewien, że ciemne siły tego świata lubią się naśladować i przekazują sobie nawzajem swoje krwawe doświadczenia. Żaden z władców tego łez padołu nie ma wyłącznego patentu na skrywane zbrodnie.