Wrogów mamy na całym świecie. Od dawna my Polacy nie mamy złudzeń co do intencji Rosjan. Nadal - bardzo słusznie - nie jesteśmy w stanie uwierzyć w pozytywną przemianę Niemców z brutalnych agresorów w wiernych sojuszników. Ukraińcy, których zgodnie z naszym interesem wspieramy w wojnie z Moskwicinami, czczą wciąż swych przodków o rękach ociekających polską krwią. Żydzi w dalszym ciągu zajmują wobec nas Polaków dwuznaczną postawę i trudno ich relacje z naszym narodem uznać za wzorcową, wbrew zaklęciom i komunałom. Ostatnio zaś Amerykanie pokazują w stosunku do naszej nacji gesty pogardy, dając świadectwo imperialnej  buty i totalnego zakłamania. Jeżeli proamerykańską postawę Polaków można uznać za wynik rozsądnego namysłu, to wasalną postawę wobec takich Stanów Zjednoczonych trzeba już określić jako odmienne stany świadomości.                    

Rozum bowiem każe z taką Ameryką walczyć na śmierć i życie. Zachowywać wobec amerykańskich infoagresorów pokojowe stanowisko to pozostawać w stanie hipnozy, narkotycznego transu. Musimy sobie uświadomić, że USA wytoczyły Polakom memetyczną wojnę, bez wypowiedzenia. Mimo, że to walka Dawida z Goliatem, jesteśmy zmuszeni ją prowadzić, choćbyśmy mieli pod ręką proce. To kampania dezinformacyjna, batalia psycho-historyczna, lecz równie istotna obecnie jak wojna konwencjonalna. Jeśli polegniemy w kolejnych propagandowych atakach, zostaniemy zniewoleni i to bez jednego strzału. Pomimo zachowania rzekomej niepodległości, będziemy niewolnikami, pariasami bez żadnych praw do obrony narodowej tożsamości. Niestety władze III RP pokazujące Polakom gębę reżimu, info-imperialistom z USA ukazują tylko milusie buźki :)          

Erupcja wrogich wobec Polaków postaw za Oceanem przypomina spektakularne wybuchy chilijskiego wulkanu Cabluco. Wystarczy jedna wypowiedź, aby nad naszym krajem długo wisiała gęsta chmura werbalnego dymu i złowieszczego popiołu. Symboliczny kataklizm wywołał najpierw szef FBI, w podły sposób oskarżając Polskę o współudział w "nazistowskim" Holocauście. Należę do nienaiwnych, podejrzliwych odbiorców informacji, dlatego że już długo jestem dziennikarzem, a swoją wiedzę czerpię nie tylko z mediów. Nie wierzę w żadną historyczną "ignorancję" Jamesa Comeya. Za śmieszny uznaję argument o "lapsusie" i "incydentalności" wypowiedzi szefa amerykańskiej "bezpieki". Director of the Federal Bureau of Investigation to nie jest jakiś pierwszy lepszy ignorant, kiep który ma sieczkę w głowie i dlatego wypuszcza z siebie sraczkę słowną. Oj, nie!       

Drugie dno z pewnością kryje się za tym ideologicznym blitzkriegiem, błyskawicznym atakiem na naszą polską pamięć historyczną. Nie będę jednak dochodził, o co tak naprawdę chodziło w tak skandalicznym umieszczeniu nas w towarzystwie Węgrów wśród nacji szczególnie wyróżnionych w dziele "Endlösung der Judenfrage". Jak wiadomo jest to czysto polski termin, więc nie muszę go naszym rodakom tłumaczyć na nasz język, prawda? Przełożę go jednak na mowę Jamesa Comeya i jemu podobnych, by zrozumiał moją cierpką ironię.  "Ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej" w waszym języku, Mein Guter Kamerad Comey, brzmi  "Final Solution to the Jewish Question". Warto przypomnieć tę frazę, Towarzyszu Comey, bo nim wymyślili ją Niemcy (a nie żadni naziści), wy Amerykanie też mieliście wkład w załatwienie "palącego problemu". Czy mam podać przykład?      

Natchnął mnie Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący Gminy Żydowskiej w Krakowie, który w rozmowie z reporterem RMF FM sprowadził szefa FBI do odpowiedniego poziomu: Poleciłbym mu, żeby jednak od czasu do czasu poczytał jakąś niegłupią książkę. Pomyślałem, że to bardzo mądra sugestia Pana Tadeusza, Polaka ocalonego z Holocaustu. Ściągnąłem z półki w swojej domowej bibliotece dwie książki, a żeby nie było, że jestem tendencyjny, nie są to tomy polskich autorów. Sprezentowałbym Comeyowi dwie francuskie powieści, znakomite dzieła literackie oparte na faktach: "Strażników" Bruno Tessarecha i "Jana Karskiego" Yannika Haenela. Tessarech sportretował bohaterów ratujących Żydów przed Zagładą. Jedną z tych postaci był Gustav Schröder kapitan  statku "Saint Louis",  który próbował ocalić grupę 937 żydowskich uciekinierów z Niemiec.

Arytmetyka ma w tej historii duże znaczenie, ale nie przeceniajmy jej. W suchej, nieludzkiej statystyce los dziewięciuset trzydziestu siedmiu poszczególnych istnień wobec dziesiątek milionów ofiar II wojny światowej nie znaczy wiele. Jednak opowieść o statku, odsyłanym od Annasza do Kajfasza, przekracza wymiar epizodu i może być potraktowana jako rodzaj alegorii. Nie tylko szefowi FBI trzeba by przypomnieć tę przypowieść, świadczącą o niesamowitej "empatii" Amerykanów wobec Żydów prześladowanych przez "nazistów" w odróżnieniu od tak wstrętnych "nazistowskich kolaborantów" jak my- Polacy. Dość już może jednak tego mojego sarkazmu oraz literackich chwytów. Wciąż rozbuchane emocje nie pozwalają mi na chłodny opis. A przecież faktografia bez komentarza jest w tym wypadku najlepszą odpowiedzią na amerykańskie manipulacje i antypolski PR.     

       
Analiza zdarzenia, do którego doszło w przededniu wojennej zawieruchy, pozwoliłaby na wyciągnięcie radykalnych wniosków na temat ówczesnej i współczesnej polityki Waszyngtonu. W swój pamiętny rejs nazwany potem "Podróżą Przeklętych" statek "St. Louis" wypłynął z niemieckiego Hamburga 13 maja 1939 roku. Niespełna tysiąc żydowskich nieszczęśników liczyło na to, że na jego pokładzie wyrwą się z hitlerowskiego piekła i znajdą schronienie po drugiej stronie Atlantyku. Jednostka popłynęła na Kubę, ale Żydzi od samego początku traktowali tę wyspę jako przystanek na drodze do raju Północnej Ameryki. Rząd kubański kierowany przez prezydenta Federico Laredo Bru, pod wpływem niemieckiej agentury odmówił przyjęcia zdesperowanych podróżnych, mimo że pasażerowie zakupili kubańskie wizy. Widać jak wielu na świecie było tzw. Sprawiedliwych! Akurat tak się dziwnie złożyło, że 5 maja 1939 roku, ledwie na cztery miesiące przed wybuchem II Wojny Światowej, Hawana wydała dekret ograniczający wjazd cudzoziemców. Wizy wydane przed tym dniem zostały unieważnione z mocą wsteczną. Wyobrażacie sobie co taki James Comey i jemu podobni gadaliby dzisiaj, gdyby to Polska wprowadziła takie "prawo" wobec Żydów. Jednak II Rzeczpospolita takiego bezprawia nie stosowała, ba! przyjmowała żydowskich uchodźców z Niemiec po tym jak III Rzesza wprowadziła tzw. ustawy norymberskie. Jednak to nie Kuba jest główną bohaterką naszej przedwojennej historii o "Statku Widmie", mimo że ulicach Hawany odbywały się antysemickie demonstracje, a manifestanci domagali się zawrócenia statku. Punkt ciężkości, nie tylko z powodu łgarstw szefa FBI, spocznie na jakże "życzliwych" Żydom władzach w Waszyngtonie.           

Mianowicie, kiedy kapitan Schröder dostał rozkaz odpłynięcia z Kuby, obrał kierunek: Floryda! Gdzie indziej bowiem szukać schronienia, jak nie w demokratycznej krainie szczęścia, nadziei wolnego świata? A tu - ostoja swobody wypięła się na "boat people"! Nowe Jeruzalem zdradziecko zatrzasnęło swe bramy przed żydowskimi tułaczami! O żadnym azylu nie mogło być mowy. Co więcej, gdy " St. Louis" zbliżył się do wybrzeży USA, czekały na niego - bynajmniej nie z radosną pieśnią powitalną- kanonierki amerykańskiej Straży Przybrzeżnej. Ku przerażeniu Żydów w pewnym momencie oddały w ich kierunku strzały ostrzegawcze. Czyżby dostęp do ucha miłośnika pokoju prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta też mieli "nazistowscy" agenci? Dziwna sprawa, bo ten zatroskany o los ludzkości mason  zignorował dramatyczny list z prośbą o pomoc ludziom w potrzebie.

Elektryzujący telegram ze statku brzmiał następująco: Bardzo pilne. Zwracamy się ponownie o pomoc dla pasażerów statku St. Louis. Panie Prezydencie, proszę pomóc 900 pasażerom, wśród których ponad 400 to kobiety i dzieci. Jednak "czuły" przywódca, który tak później bratał się z Wujkiem Joe, czyli drugim przyjacielem ludzkości - Józefem Stalinem, spuścił uszy po sobie. A "Ship of Fools" - Statek Naiwniaków ufnych w dobre intencje amerykańskich władz - pływał wciąż u wybrzeży. Pasażerowie wpatrywali się tęsknie w światła Miami, jak w światełko w ciemnym tunelu, w jaki zamieniło się ich żydowskie życie. Aż -cyt!- iskierka zgasła. W Stanach Zjednoczonych spotkało ich to samo, co na Kubie. A to samo, co USA czekało ich w Kanadzie, bo premier William Lyon Mackenzie King posłuchał antysemickich rad i pokazał Żydom figę z makiem (być może polaną klonowym syropem).   

Ruszyła więc łajba w drogę powrotną. Grupa Żydów, zdając sobie sprawie ze swego losu po powrocie do III Rzeszy, popełniła samobójstwo. Hey, Mr Comey! Nie wypadałoby, żeby Pana wspaniałomyślna ojczyzna uderzyła się w piersi? Skoro my Polacy - jako naród - mamy przepraszać za Jedwabne, mimo że nasz kraj był pod okupacją i to Niemcy odpowiadają za "porządki", które wprowadzili w podbitym państwie, to i wy Amerykanie powinniście uderzyć się w końcu we własne, a nie w cudze piersi, co? Stany Zjednoczone - z tego, co pamiętam - były w 1939 roku niepodległym imperium, i to wy w pełni odpowiadacie za tragedię Żydów z pokładu   "St. Louis"! A to jeszcze nie koniec tej tragicznej historii. Prawdziwe piekło dla żydowskich imigrantów zaczęło się bowiem po powrocie na kontynent europejski, bo jak fatum zawisło nad nimi widmo Zagłady.                      

Yankee - Doodle, amerykańska pieśń nadziei zgasła, gdy 17 czerwca 1939 roku "St. Louis" zawinął do portu w Antwerpii. W III Rzeszy rozbrzmiewała złowieszcza, prorocza "Horst - Wessel -Lied": Die Straße frei den braunen Bataillonen./ Die Straße frei dem Sturmabteilungsmann! / Es schau'n aufs Hakenkreuz voll Hoffnung schon Millionen./ Der Tag für Freiheit und für Brot bricht an!/  Zum letzten Mal wird nun Appell geblasen! / Zum Kampfe steh'n wir alle schon bereit! / Bald flattern Hitlerfahnen über allen Straßen. (Więc wolny szlak brunatnym batalionom. / Więc wolny szlak przed tym, co niesie grom! / Na hakenkreuz z nadzieją patrzą już miliony / I dzień wolności wstaje nad nasz dom! / Już trąbka gra, to apel nasz ostatni! / Do boju gotów jest już każdy z nas! / Hitlera flagi wkrótce wioną ulicami.) Niemcy wionęły odorem śmierci. Czuć go już było w Europie.   

Kapitan Schröder cumując w belgijskim porcie wstrzymał tylko koło Fortuny, okrąg z  wpisanym weń z nazistowską swastyką. Po negocjacjach, które prowadził, rządy czterech europejskich krajów  zgodziły się na przyjęcie pasażerów. 288 Żydów przyjęła Wielka Brytania, 224 trafiło do Francji, 214 znalazło tymczasowe schronienie  w Belgii a 181 w Holandii. Ci którzy pozostali na kontynencie rok później trafili w łapy Niemców i ich europejskich kolaborantów. Tak, Panie Comey, to w Zachodniej Europie byli prawdziwi sługusi Hitlera, systemowi pomagierzy w "dziele" Shoah. "Zdolni" Francuzi, zdolni do wszystkiego, sami rozprawili się ze swymi Żydami. Jednak o nich nie raczył pan wspomnieć ni słowem. Z obawy przed reakcją Paryża? Większość pasażerów "St. Luis" trafiła do obozów koncentracyjnych. Z 619 osób przeżyło jedynie 365. Tak to było, ty butny Jankesie z FBI!   


A na koniec cytat z drugiej wspomnianej przeze mnie francuskiej powieści pt. "Jan Karski" Yannicka Haenela: Anglicy byli poinformowani, Amerykanie byli poinformowani. I wiedząc o sprawie nie próbowali przerwać procesu zagłady Żydów w Europie. Może uważali, że nie trzeba go przerywać; może nie trzeba było dawać europejskim Żydom szansy na ocalenie. Tak czy inaczej sprawny przebieg eksterminacji wynikał z faktu, że alianci udawali, iż o niczym nie wiedzą. Dlatego wychodząc ze spotkania z Rooseveltem, 28 lipca 1943 roku, zrozumiałem, że wszystko stracone: europejscy Żydzi ginęli, jeden po drugim, mordowani przez nazistów, przy biernym współudziale Anglików i Amerykanów. Właśnie mija 101 rocznica urodzin Karskiego, a potomkowie łajdaków, których ten Polak błagał o pomoc dla Żydów, śmią dziś określać mój kraj "nazistowską Polską"!