Mateusz Morawiecki bez wątpienia jest osobowością. Piękna antykomunistyczna karta, rodzinna scheda polityczna, znakomite wykształcenie na prestiżowych uczelniach, spektakularna kariera bankowa, aż do najwyższego stanowiska rządowego. Ja jednak wezmę w nawias samą osobę nowego premiera. W moim gonzo-gnozo, zaangażowanym kolażowym reportażu z najważniejszych bieżących wydarzeń, Mateusz Morawiecki zostanie odarty z cech osobowych, pozostanie czystą funkcją władzy, anonimem o inicjałach M.M. Chciałbym go ujrzeć w sposób abstrakcyjny, jako strukturalny wektor. Pierwsze litery imienia i nazwiska z kropkami niech będą oznaczeniami punktów startu i mety, początku i końca. M. wyjściowe to Marzenia (Mateusza), a M. dojścia to Możliwości (Morawieckiego).

Punktem wyjścia dla moich rozważań będzie "Strategia na rzecz odpowiedzialnego rozwoju do roku 2020 (z perspektywą do 2030 r.) Autorzy dokumentu stawiają diagnozę, że Polska gospodarka potrzebuje nowych impulsów rozwojowych. Impuls to słowo wieloznaczne, nie chciałbym więc skupiać się wyłącznie na znaczeniu ekonomicznym, tym bardziej, że w grę wchodzą na razie informacje o przyszłych procesach gospodarczych, a nie konkretna realizacja tych wizji. A jeśli nawet są to już realne działania, to można je oceniać jedynie w fazie wstępnej. Dopiero objęcie funkcji premiera przez M.M. stwarza warunki do pełnego wprowadzenia słów, liczb, obrazów i innych symboli w czyn. Impuls może być więc traktowany jako sygnał o skończonym czasie trwania, który ma określone parametry. Uprawniona jest też moim zdaniem metafora neurologiczna. Według niej impuls to przekazywanie informacji od receptora przez układ nerwowy do efektora. Strategia M.M. byłaby więc na pierwszym etapie sygnalizowaniem, przekazywaniem informacji. Właśnie ten ciągle początkowy czas jest przedmiotem krytyki przeciwników strategii, którzy zarzucają jej, że jest wciąż bytem jedynie symbolicznym, pozostającym na etapie prezentacji w programie PowerPoint. Ciągle nie ma bowiem pełnego przepływu informacji od receptora (planisty) do efektora (przedsiębiorcy).

Czym byłby zatem prawdziwy impuls? Miałby realnie zapewnić stabilny wzrost konkurencyjności. Jednak czy samo założenie - zapewnienia stabilnego wzrostu konkurencyjności - nie jest sprzeczne samo w sobie? Czy konkurencyjność nie rodzi się w trakcie swobodnej gry, bez żadnych "impulsów"? Przecież zewnętrzna ingerencja w naturalne środowisko biznesowe musi polegać na preferowaniu jednych podmiotów kosztem innych. Podobnie epitet "stabilny" określający wzrost oznacza tak naprawdę ograniczenie konkurencyjności poprzez tłumienie jednej działalności a wzmacnianie innej. Czyż nie tak właśnie dąży się do stabilizacji, "wyrównywania szans"? Podkreślam, że dokonuję czysto logicznej, "chłodnej", pozbawionej emocji i założeń ideologicznych, analizy języka. Nie oznacza to, chciałbym to podkreślić, krytycznego stosunku do samej diagnozy M.M. Jednak podejrzewam, że jest ona zapisana tymi słowy nie po to, aby pokazać prawdę o gospodarczej teraźniejszości i planowanej przyszłości kraju, ale by, przy pomocy eufemizmów, ukryć prawdziwy obraz sytuacji oraz przyczyny i cele jej uzdrowienia. Wychodzę z założenia, że zafałszowanie języka już na wstępie, jest poważnym błędem. To jak wybór błędnej metodologii. Należałoby od razu napisać bez czczej otoczki retorycznej, że ów "impuls", tak istotny w nowej strategii, miałaby ograniczyć konkurencyjność na polskim obszarze gospodarczym, kosztem obcych podmiotów, na rzecz wybranych krajowych firm, tzw. championów. Z kolei one miałyby zostać na tyle wzmocnione, aby móc rywalizować z powodzeniem na rynku europejskim, a w przyszłości globalnym.

Strategia M.M. stwierdza, że dotychczasowe czynniki rozwoju i wzrostu gospodarki są niewystarczające. Tym elementem są na przykład niskie koszty pracy. A przecież to jest do tej pory główny powód konkurencyjności polskich firm. Tu pozytywnym impulsem spodziewanym przez nasze społeczeństwo jest wzrost płac, który -przynajmniej na początku- musiałby obniżyć atrakcyjność naszych przedsiębiorstw. Dotychczasowe działania rządu PiS, którego ważnym ogniwem był megaresort M.M., zmierzają jednak do wzmocnienia presji płacowej, między innymi poprzez rozbudowaną politykę socjalną. Dokument stwierdza także, że nie wystarczy już do progresji napływ inwestycji zagranicznych. Konieczny jest rozwój i dalsza ekspansja naszych rodzimych podmiotów gospodarczych. Zatem wracamy do punktu wyjścia. Na początku lat 90. XX wieku decydenci III RP doprowadzili do upadku wielu polskich zakładów, a nawet całych branż. Sprzedawano je za bezcen zagranicznym, nierzadko państwowym firmom. A te, bywało po przejęciu, likwidowały polską konkurencję. Dziś będziemy odbudowywać autentyczną krajową przedsiębiorczość o wiele większym kosztem. Historia zatoczyła koło. Oby nie powtórzyła się jako farsa. Tak jak sztucznie doprowadzono do obumarcia wielu gałęzi naszej gospodarki, tak samo odgórnymi decyzjami spróbujemy wskrzesić prawdziwy polski przemysł? Kto da gwarancję, że centralistycznie kierowana gospodarka nie będzie domeną ekonomicznych absurdów? Kto zapewni, że arbitralne decyzje podejmowane przez zwolenników interwencjonizmu państwowego nie doprowadzą do nowej dekady quasi-gierkizmu? Nawiązuję tu do książki Stanisława Michalkiewicza "Gierkizm czyli dobra zmiana".       

Diagnoza M.M. stwierdza wzrost wykształcenia w Polsce, ale również uznaje go już za czynnik niewystarczający. Jednak jakiż to wyższy poziom, skoro wynika on z masowego wysypu tak zwanych prywatnych uczelni, które potęgują tylko edukacyjną fikcję? W Polsce przeżywamy kryzys nauczania, upadek wiedzy, poważną obniżkę poziomu wykształcenia. Czy fałszywe diagnozy nie doprowadzą do wystawiania fikcyjnych recept? Potrzebna jest w naszym kraju prawdziwa rewolucja w systemie studiów, podobna do radykalnej zmiany w strukturze szkół podstawowych i średnich. Powrót do ośmioklasowej szkoły podstawowej i czteroletniego liceum powinien dać impuls do kolejnych programów - przekształcenia uczelni "wyższych" w wyższe autentycznie. Należy skończyć ze szkolnym "realizmem pojęciowym" jeśli chodzi o tytuły naukowe. Magister z nazwy nie jest od razu magistrem w rzeczywistości. Nazwa to tylko nazwa. Pozostaje nią, skoro za "mgr" stoi "mikrogram" realnej wiedzy i kompetencji. "Strategia na rzecz odpowiedzialnego rozwoju do roku 2020 (z perspektywą do 2030 r.)" zawiera szereg tez, które nie mają odniesienia do rzeczywistości, pozostając pobożnym życzeniem.     

Postuluje na przykład budowę systemu oszczędności. Jednak jak go wytworzyć bez koniecznego zaufania do instytucji bankowych? Wystarczy wspomnieć niezrealizowane przedwyborcze obietnice dotyczące "frankowiczów". Mam nadzieję, iż zatrzymanie kolejnych miliardów wysysanych z polskiej gospodarki wbrew prawu, przez zagranicznych akcjonariuszy banków, będzie dla Pana priorytetem w najbliższych miesiącach - napisała ostatnio do M.M. Barbara Husiew, wiceprezes stowarzyszenia Stop Bankowemu Bezprawiu (SBB), reprezentantka rozczarowanych walutowych dłużników. Jednak najbardziej widocznym rozjechaniem się słów i czynów, "impulsów" informacyjnych a sygnałów rzeczywistych jest sprowadzenie do Polski na uprzywilejowanych zasadach jednego z największych amerykańskich banków J.P. Morgan Chase. Czy w ten sposób M.M. realizuje zapowiedzi zerwania z ekonomicznym neokolonializmem? Historyk ekonomii Jakub Wozinski zauważył z przekąsem, że  to nie prezes J.P. Morgan Chase & Co. James Dimon przybył do Warszawy na rozmowy z polskim wicepremierem, lecz polski wicepremier musiał sam pofatygować się za ocean i na miejscu przekonywać do tego, aby to właśnie jego kraj został wybrany przez amerykańskiego potentata. Tymczasem amerykański bank ma na swoim koncie szereg afer. Po pierwsze pomagał szefom Enronu w nadużyciach. Ich efektem było bankructwo tego giganta energetycznego przed szesnastu laty. J.P. Morgan Chase musiał zapłacić gigantyczną karę oraz odszkodowania: ponad dwa miliardy dolarów. Po drugie tuż przed wybuchem kryzysu w 2008 roku JPMC był dystrybutorem pakietów toksycznych kredytów hipotecznych za co nałożono nań karę w wysokości 13 mld dolarów. Nikogo z szefostwa banku nie ukarano za udział w wywołaniu kryzysu. Dodajmy do tego takie działania jak manipulowanie kursami akcji, walut i stóp procentowych. J.P.Morgan Chase zatrudniał też dzieci chińskich urzędników państwowych, młodych ludzi bez odpowiednich kwalifikacji, korumpując polityków z Państwa Środka. Czy zatem u nas będzie inaczej?

Jakub Wozinski - autor "Historii pisanej pieniądzem" zauważył także inne rażące niekonsekwencje M.M. Złudzeniem okazały się założenia, że "PiS ma pewną spójną wizję tego, w jaki sposób powstrzymać proces gospodarczej kolonizacji przez zachodnie potęgi." Oto "wicepremier Morawiecki w blasku fleszów i kamer podpisał umowę z niemieckim koncernem Daimler AG na otwarcie nowej fabryki silników Mercedesa w Jaworze na Dolnym Śląsku. Skuszony poprawieniem wyników polskiego eksportu minister finansów przekazał nawet 19 mln euro dotacji, choć wcześniej obiecywał, że polscy przedsiębiorcy będą wreszcie traktowani na równych zasadach. Niedługo później Morawiecki z nieskrywaną dumą wsparł 12 mln zł inwestycję Toyoty w Wałbrzychu, przekonując, że pomaga w ten sposób tworzyć nowe miejsca pracy. Choć sumy przekazane Daimlerowi i Toyocie nie należą do wygórowanych, należy pamiętać także o ulgach, na które koncerny te mogą liczyć za sprawą specjalnych stref ekonomicznych (SSE)." Czym zatem "impulsy" M.M. różnią się od poprzedników?

Pojawia się wiele wątpliwości w związku z objęciem stanowiska szefa rządu przez dotychczasowego wicepremiera. Najważniejsze pytanie: jak się w praktyce odbije na klasie średniej oraz małych i średnich firmach filozofia ekonomiczna premiera Mateusza Morawieckiego, skoro uważa on, że nie ma lepszego organizmu niż państwo do organizacji życia gospodarczego? Podczas Kongresu 590 w Rzeszowie M.M. stwierdził przecież: "Państwo polskie jest takim organizmem, takim ciałem, które jako jedyne jest w stanie najlepiej nam zorganizować życie dla dobra wszystkich, a nie dla niektórych." Czy jednak gospodarka kontrolowana i pobudzana przez państwo może sprzyjać przedsiębiorczości, czy nie jest aby krokiem wstecz, ku socjalistycznym mrzonkom? M.M. jest też przeciwnikiem cięć podatkowych. Jest głęboko przekonany, że fiskalne obniżki nie stymulują żadnych inwestycji. Przywołuje tutaj przeszłe doświadczenia, przypominając, że obciążenia podatkami zostały firmom wiele razy obniżone od 1989 roku i nic to właściwie nie dało. Wiadomo więc, że gabinet M.M. nie będzie obniżał podatków. Co więcej zacieśnianie systemu fiskalnego ma się pogłębiać, po to by móc finansować budżetowe wydatki socjalne oraz rozbudowę infrastruktury. Jednak, czy nie będzie to w rezultacie znaczyło przerzucenia kosztów wydobywania z biedy najgorzej uposażonych Polaków na klasę średnią, która zostanie poważnie zubożona rosnącym fiskalizmem? A budżetowe wydatki na inwestycje? Czy ogromne pieniądze przeznaczone z naszych przecież podatków na rozwój nie wzbogacą głównie zagranicznych  korporacji inwestujących w Polsce na bardzo korzystnych warunkach? Do tego dochodzi centralne sterowanie. Według planu M.M. pieniądze powinny trafić do wybranych przez rząd podmiotów i regionów. Polski Fundusz Rozwoju, jak wiadomo, już poszukuje rynków zbytu dla przedsiębiorstw-mistrzów. W mojej głowie jednak pulsuje kolejne pytanie: czy zastrzyki finansowe, uzależnione od decyzji urzędników, nie grożą absolutną arbitralnością, kumoterstwem i korupcją, a więc zaprzeczeniem kapitalistycznego rozwoju, wolnej konkurencji? Poza tym wzmacnianie "championów" biznesu zakłada rozwój dużych i średnich firm. Małe mogą zapomnieć o poprawieniu swojej sytuacji. Wciąż będą uzależnione jak finansowy narkoman od drogich kredytów. A czy ich sytuacja nie pogorszy się jeszcze bardziej z powodu wzrostu obciążenia fiskalnego? W takim razie zadaję kolejne pytanie: czy rozwój a la Morawiecki będzie jednak NIE-zrównoważony, bo pokrzywdzone zostaną małe firmy, czyli koła zamachowe polskiej gospodarki?

Nie chciałbym jednak by moja pisarska strategia była M.M. inaczej: Małostkowym Marudzeniem.  Mimo licznych wątpliwości kibicuję polskiemu rozwojowi do roku 2020 (z perspektywą do 2030 roku).