Od nieporadnego hipopotama do pechowego nosorożca - biegną moje skojarzenia w Międzynarodowym Dniu Książki dla Dzieci. Odkryłem nagle tajemniczy zbieg okoliczności - lekturowy rym pomiędzy moim ulubionym chłopięcym komiksem a książeczką ilustrowaną, przeczytaną z zainteresowaniem przez dziewczynkę - moją młodszą córkę.

Oba dziełka powstały w latach sześćdziesiątych. Pierwszą polską historyjką obrazkową, która zapadła mi w pamięć, był "Gucio i Cezar w Makowym Królestwie". Podkreślam - POLSKĄ, bo we wczesnym dzieciństwie miałem też sporo rosyjskich wydawnictw, które - jeszcze nim poszedłem do szkoły podstawowej - nie tylko oglądałem, ale i starałem się dukać (tak mi się podobały, że wyuczyłem się "bukw"). Był rok 1969, miałem wtedy niecałe pięć lat, moja mama była wtedy w ciąży, nosząc pod sercem mego brata - Andrzeja, i w szpitalnym kiosku kupiła mi bajeczkę o przemądrzałym psie Cezarze oraz o budzącym moją sympatię, nieco nieudacznym hipciu o imieniu Gucio, narysowanych kapitalną, jakby też nieco nieporadną kreską przez Bohdana Butenkę. Mam wciąż przed oczyma koronowane głowy... makówek, pasiaste torsy tygrysów (chyba z halabardami, o ile mnie pamięć nie myli) oraz mostek (z połączonych ze sobą parówek - jestem tego pewien). Natomiast moja córka Ewa - dziś trzynastolatka - ze swego wcześniejszego dzieciństwa zakonotowała "niepoważną" książeczkę napisaną przez poważnego filozofa Leszka Kołakowskiego, którą jej kupiłem w 2005 roku. Profesor Kołakowski pod koniec lat sześćdziesiątych napisał dla swojej córki Agnieszki przypowieść  "Kto z was chciałby rozweselić pechowego nosorożca?". Ja nie mogłem się z nią wówczas zapoznać, bo została zatrzymana przez komunistyczną cenzurę, jako że autor był już wtedy na PRL-owskim indeksie (wierne służenie reżimowi w wersji stalinowskiej zamienił wówczas na rewizjonistyczną kontestację Systemu). Taki to był ten XX wiek, kiedy biegałem w krótkich spodenkach. Kiedy nosiłem już długie portki - w następnym millenium, mogłem się tylko starać nadrobić zaległości, jednak niewinna dziecięca lektura była niestety poza moim zasięgiem. Ciekaw byłem, jak tę zatrzymaną przez cenzorów i wydaną po latach bajkę Kołakowskiego potraktuje Ewa. Okazało się, że ją "kupiła". Dzięki temu mieszają się mi się teraz lekturowe warstwy i poziomy wiedzy, jakby ktoś mi teraz kartkował przed nosem życiowe książki i książeczki. Wypadają z nich luźne kartki i fruwają w przeciągu... czasu, niezbyt przecież długiego. To ledwie dwa pokolenia - niecałe półwiecze! Nie minęło 50 lat, a jak to wszystko nagle pryska! Życie to nie bajka. Życie to jest bańka.