Przeszłość jest jak najbliższa, stara, ukochana i znienawidzona krewna. Umiłowanie  przeszłości i wrogość wobec niej są szalkami wewnętrznej wagi. Po stronie miłości i adoracji jest świadomość, że tradycja jest źródłem naszego życia. Z drugiej strony jednak pojawia się zaraz awersja i antypatia, bo świadomość zależności od tego, co przeszłe zawsze bardzo nam ciąży. Śmiem twierdzić, że kreślę  uniwersalny obraz tej psychomachii, duchowej walki w każdym człowieku, bez względu na to, skąd się wywodzi, gdzie i kiedy żył, żyje i żyć będzie. Genetycy, ci bogowie współczesnej nauki i filozofii, powiedzieliby, że ten konflikt po prostu dziedziczymy, więc jest on elementem naszej subtelnej, człowieczej konstrukcji. Batalia, jaką każdy z nas toczy w sobie, objawia się także na szerszym polu. Manifestuje się w życiu rodzinnym wojną pokoleniową, buntem dzieci i wnuków przeciwko rodzicom i dziadkom oraz oporem starszego pokolenia, najpierw bardzo stanowczo narzucającego potomkom swoje doświadczenia, nadzieje i wyobrażenia, a potem już często tylko próbującego obronić status quo. Czasem to spięcie prowadzi do rodzinnych dramatów, a nawet tragedii. Przekroczone zostają bariery, delikatna równowaga zostaje gwałtownie zakłócona, wtedy leją się łzy, a bywa że także krew.  

Andrew Miller w znakomitej powieści "Oczyszczenie" ukazał to napięcie pomiędzy przeszłością a przyszłością, starym i nowym, stetryczałą zachowawczością a szałem modernizacji na tle europejskiej metropolii, w dekoracjach osiemnastowiecznego, przedrewolucyjnego Paryża. Mamy tu wgląd w duchowe rozterki dwudziestoparoletniego inżyniera Jean-Baptiste Baratte’a , który otrzymał zlecenie od królewskiego ministra, misję zniwelowania przepełnionego cmentarza oraz zburzenia pobliskiego kościoła. Śledzimy też losy Héloïse Goddard - kochanki Baratte’a, córki paryskich karczmarzy, których wychowawczy model rodzinny sprowadził tę dziewczynę na grząską ścieżkę prostytucji. Obserwujemy narastające antymonarchistyczne wrzenie, spiski wolnomularskich lóż i anarchistycznych grup, które w rezultacie doprowadzą do upadku rodziny królewskiej i krwawego terroru. Świadomie i celowo zredukowałem treść książki do wybranych arbitralnie elementów fabuły, aby ukazać koncentryczne kręgi, w których rozkręca się genetyczna, wojenna spirala. Brytyjski pisarz bardzo sprawnie porusza się na wszystkich poziomach: psychologii, socjologii i historiozofii. Osią fabularną przebiegającą przez wszystkie warstwy powieściowego tekstu, jest nakreślony przeze mnie antagonizm: starego/nowego.  

Literatura jest dla mnie polem podobnej osobistej rozprawy. Kocham ją i nienawidzę jak starzejącą się najbliższą krewną. Nie wyobrażam sobie jej śmierci i nie mam pojęcia, jak mógłbym bez niej żyć, a z drugiej strony zdaję sobie sprawę, jak bardzo ogranicza mi twórcze ruchy, moją indywidualną swobodę wyboru. Kiedy czytałem na kartach powieści Millera o cuchnącym paryskim Cmentarzu Niewiniątek z dołami pełnymi szczątków, masowymi grobami wylewającymi się spod ziemi mroczną mazią śmierci, myślałem o literaturze jako takiej. Bywa że, jak bohater "Oczyszczenia", marzę o tym, aby wywieźć do kamieniołomu truchła gromadzone w grobach od stuleci. Z tym pobliskim, tak bliskim sercu cmentarzyskiem nie da się normalnie funkcjonować, bo jego odór przenika wszystko, wnika w ubrania, "przyprawia" potrawy, wchodzi do gardła, zatruwa nam oddech. Często łapałem się na tym, że utożsamiam się z inżynierem Barattem, który zamiast modlitwy do Boga recytuje litanię do siebie samego, tożsamościową formułę subiektywnego, samotnego JA. Tak jak on najchętniej wynająłbym dzikich robotników z bezbożnej Holandii, aby usunęli trupy literackiej wiary z pola mojego widzenia. Dalejże burzyciele świątyń, do dzieła! Podłóżcie swój spirytusowy ogień pod zmurszałe mury katedry!

Anarchiści-analfabeci, niepiśmienni bracia barbarzyńcy, spalcie przechodzony prozatorski Paryż, tę starą powieściową murwę! Niech pomarszczone salonowe kokoty legną pokotem w niepoświęconej ziemi pod murem cimetière des Saints-Innocents ! Stop! Spokojnie, to są tylko niewinne słowa. Jak wściekłe i głodne psy spuściłem je tu z łańcucha, ale wcześniej świadomie i celowo założyłem im kagańce przenośni, aby zamiast bezpośrednio zaatakować największe świętości, skierować moją prymitywną  energię na tory samej literatury, i tak mój bunt nagle konformistycznie się ustatecznił. "Oczyszczenie" Andrew Millera też jest przecież czysto werbalną puryfikacją, mocno wystylizowaną wizją rozprawy z przeszłością. Ta nagradzana przez akademickich cmokierów powieść kostiumowa skrywa jednak aktualne niszczycielskie popędy, dziką i mroczną energię destrukcji, okiełznaną przez utalentowanego pisarza. Czytam tylko, a jakbym widział cały ten romans na upiornych, ruchomych obrazkach rentgenowskich, z tańczącymi szkieletami, strukturalnym danse macabre, tak wyraźna jest każda retoryczna kosteczka. Słyszę Kostuchę przemawiającą jak stara dziewka- Rewolucja.  "Kardynali i biskupi /Zadam jim wielikie łupy/ Wszytki mnichy i opaty / Posiekę przez zapłaty." - Sic dicit Mors.         

Czyż Śmierć nie przybędzie w końcu do każdego z nas w peruce Robespierre’a? Świadomość bliskiej i pewnej zagłady czyni nasz świat dziwnie błogim, bo życie nabiera smaczku trucicielskiej słodyczy. Czytelnik "Oczyszczenia" ma tę przewagę nad bohaterami powieści Millera, że potrafi odczytywać w ich życiu znaki Fortuny, omeny nadchodzącej nieuchronności. Zdajemy sobie sprawę np., że nazwisko  Guillotin nie jest pierwszym lepszym, tak więc postępowanie postępowego doktora medycyny, kolekcjonera zwłok, beznamiętnego i dowcipnego badacza ludzkich ciał, postrzegamy przez pryzmat przyszłości, całkiem  niewidzialnej dla protagonistów. Jeśli książkę porównamy z obrazem, to jego rama ogranicza tylko postacie na płótnie, bo widzowie mogą zobaczyć, co jest poza zdobionym i pozłacanym ograniczeniem z drewna. W tym Millerowskim oświeconym świecie bez Boga, to czytelnik jest substytutem transcendencji, każdy z nas może się poczuć jeśli nie jak Wszechmogący, to na pewno jak Wszechwiedzący. Nawet narrator nie wie, albo udaje, że nie wie tego, co my, śledzący wydarzenia w osiemnastowiecznym Paryżu tuż przed jatką dokonaną przez Partię Przyszłości z perspektywy człowieka XXI w. świadomego efektów nie tylko ówczesnej Rewolucji, ale i kolejnych.

Zatem, czy "Oczyszczenie" można potraktować jako powieść współczesną? Kusi mnie, aby rozebrać postacie z ich strojów modnych w Paryżu prawie dwa i pół wieki temu i ubrać w całkiem współczesne garnitury, dżinsy, tiszerty i minispódniczki. Zainspirowany powieściową sceną u krawca Charveta zamierzam teraz dokonać bardziej radykalnej modystycznej rewolty w wyglądzie głównego bohatera. W książce Millera inżynier Jean-Baptiste Baratte idąc za radą kościelnego organisty Armanda, spiskowca w służbie Przyszłości, diametralnie zmienia swój wygląd zewnętrzny. Oto, co widzi, kiedy podziwia swój nowy "look" w wypolerowanym do połysku zwierciadle owalnego kształtu: "Ma na sobie ubranie z pistacjowego jedwabiu, na jedwabnej podszewce w zielone i szafranowe pasy. Sięgająca szczytu uda kamizelka jest również pistacjowa , ze skromnym złotym haftem. Mankiety surduta są małe, kołnierz wysoki. Fular - także szafranowy- niemal dorównuje obfitością fularowi Armanda." Podekscytowany Charvet, krawiec-wizjoner, kreator futurystycznej mody krzyczy do nieco bezradnego młodzieńca, poddającego się biernie modystycznej inżynierii: "Ubiorę pana nie na rok 1785, lecz na 1795." Co tam jedna dekada! Ja to dopiero wezmę teraz inżyniera Baratte’a w obroty!

Elegancja dzisiaj też ma swoich jakobinów. Oto jeden z nich - na pogrzebie postępowej Poetessy pojawił się w takim przebraniu, że jak pisały bulwarówki: "z oddali ciężko go było w ogóle poznać. Nie obrażając nikogo - zdawał się wyglądać jak dojrzała kobieta w... moherowym białym berecie." Dziwności kobiecej kreacji mężczyzny dopełniał szalony śnieżnobiały szal, bo też ten domniemany mason i jawny futurysta uwielbia wszelkie dodatki i najskrajniejsze kontrasty w stroju. Już wkładał różowe marynarki i fioletowe spodnie, wtykał w klapę tęczowo-kolorowe ozdobne chusteczki, nosił  fulary i awangardowe buty. Uwielbia przeszarżować z wzorami i barwami. Jak donosiły plotkarskie portale, nie bał się połączyć "welurowej marynarki z koszulą i krawatem w prążki".  Doskonałe krawiectwo miarowe! - zachwyca się niejeden salonowy arbiter elegantiarum, międląc w ustach wyrazy hołdu. Och, ten indywidualizm! Ach, ta awangarda!  Ale, ale! Oto inny przedstawiciel Partii Przyszłości- przebrany za biskupa paraduje po nowoczesnej Warszawie. Brukowe gazety ukazały jego obrazoburczy konterfekt, jak z tęgą miną stoi na miejskim placu i daje młodzikowi całować się w dłoń. Albowiem współcześni Hunowie, wielkomiejski lud koczowniczy, nie jeżdżą już na brzydkich kucach.

Kreacje naszych postępowców paradujących w parlamencie nie odbiegają stylistycznie od finezyjnych ubiorów bywalców masońskich lóż Paryża w końcówce wieku Oświecenia. Czyżby ekstrawagancja odzieży była ponadczasowym firmowym znakiem nihilistycznych fircyków? Zabawne, że wymieniony przeze ze mnie aluzyjnie poseł lubiący antykościelne przebieranki ma imię Armand, tak samo jak przywołana już powieściowa postać cynicznego modnisia-organisty z "Oczyszczenia". Tak tę mocno podejrzaną  figurę odmalował autor: "Nie nosi peruki ani nie pudruje włosów. Takim włosom jak jego niewiele by zresztą pomógł puder. Ubranie (na oko sądząc- kosztowne, chociaż z bliska widać, że to pozór) nie jest zgodne z żadną modą znaną Jean-Baptiste’owi. Pasiaste spodnie, obcisłe jak druga skóra. Kamizelka dwa razy krótsza od tej, którą ma na sobie inżynier, i surdut z tak szerokimi klapami, że ich czubki rozstawione są mniej więcej na szerokość ramion właściciela. Fular, na który zużyto całe naręcze zielonego muślinu." Na kanwie powieści brytyjskiego pisarza mógłbym "uszyć" tu podobną, polską kreację artystyczno-polityczną: burzyciela starego porządku o znaczącym nazwisku Armand Palikatol, manifestującego postępowe przekonania przez ubiór i dodatki (listek marihuany w klapie).      

Antytezą krzykliwych demonstracji w/w osobników, idących w zwartym szeregu pionierów Nowego Wspaniałego Świata, hunwejbinów stąpających butnie po gruzach zatęchłych krucht, nowinkarzy maszerujących raźno po walających się wokół resztkach spróchniałych kirch, agitatorów łażących po ułomkach filisterskich far, heroldów depczących pozostałości strupieszałych zborów i wszelkich innych sparszywiałych bożych przybytków, są cichutkie i nieśmiałe gesty obrońców wielowiekowego ładu, pokoju i dobra. Ten milczący świat skazany na unicestwienie, nagłą śmierć w płomieniach Oświecenia, w jęzorach ognia Zagłady, zimnego, lucyferycznego światła Nowej Ery, ma swojego defensor fidei, francuskiego Reytana w szatach duchownego - na wpół obłąkanego księdza Colberta, który do końca odważnie strzeże chrześcijańskich okopów, Domu dla Pana Boga i dla siebie samego. Andrew Miller nie ma jednak litości dla tej swojej postaci, jak w tendencyjnej powieści, w której dobre i złe role zostały raz odgórnie rozdzielone, odmalowuje Père Colberta z okrutnym weryzmem: "Colbert skórę ma lepką, jakby zrosiła ją gorączka lub przewlekły głód, ale nie jest to skóra nieboszczyka. Podnoszą go wspólnymi siłami i taszczą jak worek owsa." Obrok dla koni Apokalipsy?          

Tendencyjność to zwykle wstydliwy objaw. Przeważnie staramy się udowadniać sobie i światu, że w ocenie ludzi i zdarzeń nie kierujemy się własnymi uprzedzeniami i preferencjami. Często zabijamy w sobie oznaki autokrytycyzmu, wyrzuty sumienia i poczucie winy wobec osób, które oceniamy surowo, czasem bez względu na to, co w danym momencie mówią i czynią. Liczy się bowiem nasz generalny ogląd całokształtu ich postępowania, czyli ugruntowany stereotyp. Jeśli ktoś już zachowywał się w przeszłości jak francuski libertyn, zaliczający według nas wpadkę za wpadką, ryfę za ryfą, to już na zawsze pozostanie Armandem Ryfińskim, bohaterem oświeceniowej komedii, choćby nie wiem jaką celną myśl czasem z siebie wyrzucił, choćby nie wiem jakim dobrym uczynkiem nas zaskoczył. Wielu z nas świadomie lub podświadomie zdaje sobie sprawę z własnej niesprawiedliwości wobec person, które kiedyś z jakichś powodów uczyniliśmy swymi przeciwnikami i tak już zostało, na wieki wieków, Amen. W moim przypadku są to wszelkiej maści dyżurni antyklerykałowie, nawiedzeni rewolucjoniści, burzący każdy zastany porządek w imię czegoś nowego, nowinkarskiej, utopijnej ułudy. Nie znoszę wszelkiej maści oświeconych humanistów z poczuciem misji i wyższości wobec t.zw. Ciemnogrodu.

Eliminacja tradycjonalistów, którą mają na krzykliwych sztandarach wywołuje we mnie gwałtowny opór. Przechodzę wtedy natychmiastową metamorfozę, zamieniam się w twardogłowego reakcjonistę, aby wzmocnić swój czerep przed ciosami modernizatorów-progresistów. Beton jest bowiem bardziej odporny na ciosy. W powieści Millera jest jednak inaczej, bo to inżynier-asenizator robiący porządek z cuchnącym Cmentarzem Niewiniątek stał się ofiarą niemal śmiertelnego, wariackiego uderzenia z ręki reprezentantki konserwatywnych wartości. Co więcej, zostaje zaatakowany własną bronią, przyrządem -symbolem jego antyreligijnej racjonalności.  Chrześcijański światopogląd skłania mnie do stanięcia po stronie ofiary agresji. Fabularna logika "Oczyszczenia" mimo, że nie zakłóca tendencyjnego literackiego obrazu - podziału na dobrych przedstawicieli Partii Przyszłości i złych obrońców spetryfikowanej Przeszłości- wywołała we mnie moralny dylemat. Brzmi on następująco: czy w imię obrony Pokoju i Dobra należy używać wojennych metod z arsenału Zła i czy zaatakowany reprezentant nihilistycznego środowiska winiec być brany w obronę w imię etycznych cnót? Słowem, czy należy w cywilizowany sposób traktować barbarzyńskich Hunów?

Dobro jest wartością uniwersalną, odpowiedziałby pewnie katolicki kapłan, w stylu Père Colberta. Nie można przecież relatywizować, dostosowywać swoją moralność do zmiennych okoliczności. Jeśli będziemy dobrzy dla dobrych, a źli wobec złych, czym będziemy się różnić od nihilistów, którzy wymyślają coraz to nowe usprawiedliwienia dla swych niecnych postaw? A przecież w powieści Andrew Millera, stary dobry świat przegrywa, bo się starzeje, gnuśnieje i zaczyna cuchnąć, popada w starczą demencję i przestaje reagować na cokolwiek, nawet na zewnętrzną agresję. Symbolem anachronicznej rzeczywistości jest paradoksalny umierający cmentarz, który trzeba dobić, zabić, zatrzeć po nim ślady, wywieźć w nieznane, a na jego miejscu urządzić gwarny, jurny, żywotny plac. Czy jesteśmy skazani na wieczny kołowrót, permanentne kolisko obracające w perzynę stare wiary? Czy chrześcijaństwo jest religią taką jak inne i też wpisuje się w naturalny bieg rzeczy. Cywilizacje bowiem rodzą się, dojrzewają, starzeją się i umierają? Nie ma wyjątku od tej okrutnej reguły? Co w takim razem z rewolucją, która w "Oczyszczeniu" jest horyzontem, ukazującym się w oddali i nadającym sens zdarzeniom? Bez tej Przyszłości byłyby absurdalne jak ekstatyczne palenie kościoła.

Rewolucję, jak wiemy, pożera sama rewolucja, tak jak śmierć dosięga królestwa śmierci - Cmentarza Niewiniątek. Oczyszczenie jest wymazaniem, aby na tym miejscu zapisać to, co nowe. Jednak czyścicieli też później dopadają czystki, bo taka jest dynamika rewolucyjnego terroru. Nieco zgrana  metafora miasta to obraz metropolii-palimpsestu, topograficznego i architektonicznego pergaminu. Słowo to pochodzi z języka greckiego, wyraz παλίμψηστον (palimpseston) powstał ze złożenia cząstek πάλιν (palin) - "ponownie" oraz ψάω (psao) - "ścieram". Miasto jest taką właśnie powierzchnią, co jakiś czas wycieraną do czysta i nie jest to tylko cecha XVIII wiecznego Paryża. Michał Kłobukowski- tłumacz "Oczyszczenia" Andrew Millera i kolejnej jeszcze nie wydanej w Polsce książki Brytyjczyka- w rozmowie ze mną przyznał, że pracując nad przekładem tej "cmentarnej" powieści miał przed oczyma obraz Warszawy, naszej metropolii-nekropolii. "Pure" to powieść osadzona w realiach konkretnej epoki i jednocześnie bardzo uniwersalna. Miałem pokusę, by czytać ją jak parabolę, powieść-przypowieść o odwiecznej wojnie przeszłości z przyszłością, ostrym starciu skostniałego porządku z chaotycznym żywiołem nowości. A już po zwalczeniu ancien régime’u awangarda wprowadza zawsze własny reżim.