"Gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania" - mówi nasze przysłowie. Powiedzenie to trafnie charakteryzuje nasz narodowy charakter. Można go oceniać pozytywnie: jesteśmy skłonni do pluralizmu opinii. Można też wskazywać na wrodzoną skłonność do kłótliwości, predylekcję do stawiania na swoim, nadmierną bezkompromisowość. A co jeśli Polak spotyka się z innym Europejczykiem? W dodatku jeśli dyskutują na tak konfliktogenny temat jak II wojna światowa?

Możecie się o tym przekonać po lekturze tekstu włoskiego historyka i mojej z nim polemiki. To fragment szerszej dyskusji, która w 78. rocznicę niemieckiej agresji na Polskę, ukazuje się na łamach portalu www.voxeurop.eu. Pomieszanie języków, wieża Babel interpretacji, a może konieczna polifoniczność debaty o najtrudniejszym fragmencie naszej współczesnej historii? Oceńcie sami!   


 1.      Lorenzo Ferrari: Rozdarci pomiędzy narodem i Europą

Muzeum II wojny światowej w Gdańsku stało się polem walki między nacjonalistami i liberałami w sprawie polskiej tożsamości narodowej. Debata dotyczy powiązań między polską i europejską historią.

Atak nazistowskich Niemiec na Gdańsk rozpoczął II wojnę światową. Nie przez przypadek więc to w tym mieście zainaugurowano muzeum poświęcone najbardziej krwawemu konfliktowi w historii ludzkości.

Nawet 70 lat od jej zakończenia wojna pozostaje tematem bardzo nielubianym przez Europejczyków. Podejścia do niej mogą być różne. Kuratorzy gdańskiego muzeum musieli wybrać jedno z nich, przyjmując dwa kluczowe założenia. Po pierwsze, wystawa skupiać się ma na życiu zwykłych ludzi doświadczonych wojną, a nie tylko na żołnierzach. Wielu prywatnych darczyńców przyczyniło się do wzbogacenia kolekcji, ofiarując tysiące przedmiotów należących do ich bliskich. Po drugie, muzeum ma podkreślać powiązania i podobieństwa między doświadczeniami Polaków i innych Europejczyków. Według znanego historyka Timothy’ego Snydera "to muzeum jest ewenementem na skalę europejską tudzież światową: jako jedyne przedstawia wojnę jako wydarzenie międzynarodowe". Ten wybór jest teraz politycznie podważany w Polsce.

Debata wokół gdańskiego muzeum zaogniła się wraz z powrotem do władzy PiS-u w 2015 r. (wywodzący się z Gdańska Donald Tusk był gorącym orędownikiem jego powstania). Liderzy PiS-u nie odwiedzili muzeum, ale dali do zrozumienia, że im się nie podoba. Przeprowadzili długą batalię, aby odwołać dyrektora. Zakończyła się ona na początku kwietnia, kiedy Naczelny Sąd Administracyjny zatwierdził nominację nowego dyrektora placówki - Karola Nawrockiego. Jego wizja II wojny światowej ma być bardziej kompatybilna z dyskursem partii rządzącej. Nawrocki zapowiedział już kilka zmian w stałej wystawie, która będzie niemalże wyłącznie poświęcona doświadczeniom Polaków. Ich cierpienia zostaną uwypuklone, podczas gdy autorytarne tendencje polskich władz w dwudziestoleciu międzywojennym oraz akty przemocy lub tchórzostwa Polaków np. wobec Żydów zostaną zbanalizowane.

Nikt nie kwestionuje cierpień Polaków doznanych podczas wojny, nie jest to powód do zazdrości. Jednakże nacjonalistyczna interpretacja przeszłości ma kluczowe znaczenie w dyskursie PiS-u, który opiera się w dużej mierze na martyrologii i przedstawianiu Polski jako Chrystusa Narodów. Inne interpretacje dążą do wyjaśnienia historii Polski w szerszym kontekście dziejów Europy i nie chcą zamiatać pod dywan mniej chlubnych kart historii. Próba PiS-u przejęcia kontroli nad gdańskim muzeum wpisuje się w szerszą strategię ograniczania przestrzeni niezależnej i liberalnej narracji w kraju, czego wyrazem są chociażby ingerencje w media.

Tłumaczenie: Frédéric Schneider

Lorenzo Ferrari (ur. 1986) jest włoskim historykiem zajmującym się stosunkami międzynarodowymi, specjalistą od spraw europejskich. Redaguje stronę poświęconą zagadnieniom historii współczesnej il Mondo Contemporaneo.

 

2.      Bogdan Zalewski: Glajchszaltowanie wojennych losów 

Bardzo często, kiedy czytam teksty o Polsce w prasie zagranicznej, mam wrażenie, że wciąż mówią do mnie obcym językiem, nawet jeśli zostaną przetłumaczone. Nie inaczej było z artykułem włoskiego historyka Lorenzo Ferrari pt. "Rozdarci pomiędzy narodem a Europą" w przekładzie Frédérika Schneidera. Już wstęp wywołał ze mnie surowego belfra, jak dżinna z lampy Aladyna. "Muzeum II wojny światowej w Gdańsku stało się polem walki między nacjonalistami i liberałami w sprawie polskiej tożsamości narodowej." - zaczyna autor swój artykuł o meandrach polityki historycznej nad Wisłą. Od razu, po lekturze tego pierwszego zdania, jak nauczyciel - jednocześnie języka polskiego i politologii - postawiłem czerwonym flamastrem wielki znak zapytania obok wyrazu "nacjonaliści".

Kariera tego słowa jest dla mnie zagadką, nie na tyle jednak trudną, abym nie był w stanie jej rozwiązać. Dlaczego rząd Prawa i Sprawiedliwości, z jego ministrem kultury profesorem Piotrem Glińskim, określany jest notorycznie mianem "nacjonalistycznego"? To nie jest termin czysto opisowy w dominującej na Zachodzie liberalnej frazeologii. "Nacjonalizm" jest tu pojęciem pejoratywnym, swoistą etykietą, żeby nie wyrazić tego brutalniej. To jak trójkąt z literą "P", oznaka spychania do politycznego getta Polaków przywiązanych do narodowej historii i tradycji. Należy przy tym odróżniać epitet "narodowy" w znaczeniu kulturowym i politycznym. W polszczyźnie politycznej wyraz "narodowy" to nie to samo co "nacjonalistyczny", a PiS nie jest nawet partią "narodową"! To określenie zarezerwowane jest w naszej tradycji politycznej dla Narodowej Demokracji, czyli endecji. Jednak nawet przedwojenna endecja spod znaku Romana Dmowskiego nie może być porównywana z niemieckim nacjonalistycznym socjalizmem czyli nazizmem, ze względu na brak w niej elementów totalitarnych i zbrodniczych. Natomiast Prawo i Sprawiedliwość jest emanacją polskiego patriotyzmu spod znaku Józefa Piłsudskiego, przeciwnika endecji. Więc to jest absolutnie pomieszanie pojęć!

Mniejsza jednak o polityczne subtelności w Polsce, choć nawet zagraniczny publicysta, w uproszczony sposób opisujący partyjną czy ideową scenę w naszym kraju, powinien wyrażać się precyzyjnie, jeśli sam chce być traktowany poważnie. Jest jednak ważniejsza sprawa: kwestia rzetelności. Nie można pisać nieprawdy! Lorenzo Ferrari, grubymi krechami kreśląc polski spór o Muzeum II Wojny Światowej, stwierdził: "Liderzy PiS-u nie odwiedzili muzeum, ale dali do zrozumienia, że im się nie podoba." Co to znaczy: "dali do zrozumienia, że im się nie podoba"? To przecież nie było infantylne naburmuszenie się, to nie był żaden emocjonalny gest rozkapryszonego dziecka! Otóż jednym z trzech specjalnych recenzentów, którzy na prośbę ministra kultury profesora Piotra Glińskiego oceniali koncepcję gdańskiej placówki, był senator Prawa i Sprawiedliwości, historyk profesor Jan Żaryn, uczony o niekwestionowanych kompetencjach. Z jego raportem mógł zapoznać się nie tylko resort, ale także każdy czytelnik tygodnika "wSieci" i portalu wpolityce.pl. Wystarczy wyszukać ten artykuł w Internecie, podobnie jak inne omówienia. Można się z niego dowiedzieć o szczegółowych zarzutach wobec autorów koncepcji placówki. Dwoma innymi autorami krytycznych opinii byli: dr hab. Piotr Niwiński, historyk specjalizujący się w tematyce II wojny światowej oraz konserwatywny publicysta i autor książek Piotr Semka. Zarzuty nie były żadnymi "nacjonalistycznymi" wymysłami!

W krótkim, polemicznym tekście nie ma miejsca na szczegółową analizę. Ograniczę się do wątku tak chwalonego przez Lorenzo Ferrariego - "skupianiu się ma na życiu zwykłych ludzi doświadczonych wojną, a nie tylko na żołnierzach." Piotr Semka zarzucił autorom kładzenie nadmiernego nacisku na realia "życia codziennego". Zasadnie pytał: dlaczego historia militarna ma być tylko tłem? Czy to nie jest aby osłabianie roli wojskowego oporu Polaków wobec agresji nazistowskich Niemiec i sowieckiej Rosji? Mój kraj jako pierwszy zbrojnie przeciwstawił się jednoczesnemu atakowi dwóch zbrodniczych totalitaryzmów, pozostawiony na łaskę losu przez swoich zachodnich sojuszników, a potem stworzył Polskie Państwo Podziemne - jedną z najliczniejszych i najbardziej rozbudowanych wówczas struktur konspiracyjnych. Liczba uczestników polskiego ruchu oporu wynosiła około 600 000 osób! Polscy żołnierze wykrwawiali się na wszystkich frontach świata. Według historyków mieliśmy czwartą co do wielkości armię aliancką w Europie. Czy nie można zapytać o efekt bagatelizowania tego faktu w imię "cywilnej" doktryny? Czy to nie jest zniekształcanie obrazu II wojny światowej? W imię oryginalności?

Lorenzo Ferrari z aprobatą zauważa, że gdańskie "muzeum ma podkreślać powiązania i podobieństwa między doświadczeniami Polaków i innych Europejczyków." Czy nie wolno mi wątpić w ten liberalny dogmat wspólnoty losów Polaków i innych narodów? Zapytam dosadnie: czy jedyną grupą ofiar, której liberałowie "pozwalają" na wyjątkowość wojennego doświadczenia są Żydzi? Czy cytowany profesor Timothy Snyder nie wpisuje się w ten dyskurs absolutnej wyjątkowości Holocaustu, która relatywnie od niedawna święci triumfy w politpoprawnej, liberalnej narracji? Tak jakby nie było we wcześniejszej i późniejszej historii przykładów równie potwornego ludobójstwa (np. Ormian przez Turków, Ukraińców w okresie Wielkiego Głodu). Snyder oczywiście w polemice z oponentami idei gdańskiego muzeum użył kalki, tak chętnie stosowanej przez niektórych żydowskich badaczy na Zachodzie, często nie kryjących swojego antypolonizmu: "Idea polskiej niewinności, którą zamierza ugruntować obecny rząd, jest daleka od niewinności samej w sobie. Bowiem jeśli Polacy byli tylko ofiarami hitlerowskiej agresji, to w jaki sposób możemy wyjaśnić te wojenne epizody, w których oni sami byli współpracownikami lub sprawcami?" Czy w takim razie jesteśmy w stanie uznać, że wszyscy Żydzi byli niewinni, mimo licznych przykładów kolaboracji i donosów ze strony niektórych Żydów, tak wobec współwyznawców jak i innych rodaków, w Polsce oraz innych krajach? Udokumentowana antypolska współpraca z bolszewikami po sowieckiej inwazji na Polskę, czy służba w żydowskiej policji w gettach to są przecież historyczne fakty. Czy jednak takie naganne zachowania poszczególnych jednostek, Polaków żydowskiego wyznania i innych religii, byłyby możliwe bez wywołanej przez Moskwę i Berlin pożogi wojennej? Wojna to nie jest normalny czas! A historia to ponoć nauka, a nie ideologia. Bądźmy więc logiczni, racjonalni i nie stosujmy tendencyjnych założeń wynikających z własnych sympatii i antypatii, przynależności do tego czy innego akademickiego lobby. Przecież to jasne: nieliczni Polacy (zresztą karani za to śmiercią przez sądowe struktury Polskiego Państwa Podziemnego) nie pomagaliby Niemcom, denuncjując i zabijając Żydów, gdyby Niemcy nie napadli na nasz kraj i nie zorganizowali tu Holocaustu! Gdyby noża w plecy w 1939 roku nie wbili nam Sowieci! Przecież to logiczne. Polska przed II wojną światową, przejawiająca wprawdzie tendencje autorytarne, nie była - jak inne, czołowe państwa w Europie - totalitarna i zbrodnicza. W II Rzeczypospolitej nie doszłoby do zagłady Żydów jak w hitlerowskich Niemczech, ani do Hołodomoru milionów Ukraińców jak w stalinowskim Związku Sowieckim. Jednak to my mamy się bić w piersi za wyolbrzymione, ba! wydumane przewiny. Mity wciąż są powielane. Przypomnę, bo często zagraniczni historycy i publicyści nie chcą o tym pamiętać: Polacy, inaczej niż Francuzi czy Norwedzy, nie wyłonili kolaboracyjnego rządu z Niemcami.    

Wojenny polski los jest wyjątkowy! Choć oczywiście inny od żydowskiej gehenny. Odmienne od naszego są też wojenne cierpienia Niemców. Ci ostatni pomimo ogromu bólu i daniny krwi nie są żadnymi ofiarami II wojny światowej! Są sprawcami! Cała reszta jest konsekwencją demokratycznego wyboru Adolfa Hitlera i masowego wsparcia dla jego zbrodniczej polityki. Nie można tu na siłę szukać wspólnoty. Nie ma też wspólnego mianownika z kolaborującą Francją. Polska nie miała rządu Vichy, nie organizowała własnymi siłami wyłapywania i deportacji Żydów. Nie była Norwegią kolaboranta Vidkuna Quislinga. Nie ciąży na nas brzemię służby w narodowych oddziałach SS, dlatego dziwimy się  Francuzom, Holendrom, Belgom, Duńczykom, Ukraińcom. Nie czujemy powinowactwa z litewskimi ludobójcami - szaulisami czy węgierskimi strzałokrzyżowcami. Nic nas nie łączy z włoskimi faszystami Mussoliniego i japońskimi imperialistami. My, polscy patrioci, nie nacjonaliści, nie uznajemy po prostu  fałszowania dziejów, sztucznego zrównywania win i martyrologii w imię posthistorii. Jako prostolinijni konserwatyści, nie uznajemy postmodernistycznych gier. Dążymy do Prawdy, tej pisanej wielką literą.