Motto: Po cóż iść za tropem tego, co się już skończyło?

Duda jest wielkim sympatykiem powieści Michaiła Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata" - napisała rządowa "Rossijskaja Gazieta" kreśląc sylwetkę polskiego prezydenta-elekta. Ten głos rozbrzmiewający z putinowskiej tuby propagandowej zainspirował mnie do własnej interpretacji nowego etapu politycznej historii mojej Ojczyzny. Słynny utwór rosyjskiego klasyka posłuży mi jako literacka kanwa, fikcyjny podkład pod realną ocenę szans i zagrożeń dla Polski w nowej sytuacji, po wyborze kandydata niezwiązanego z establishmentem III RP. W moim felietonie oprócz motywów zaczerpniętych z historii o Wolandzie i jego diabolicznej "kamandzie" wykorzystam intrygujący tekst Andrieja Diomina "Czy ‘Mistrz i Małgorzata’ to powieść satanistyczna?" opublikowany przed laty w tłumaczeniu na polski we "Frondzie" - ‘piśmie poświęconym’.        

Esej zapadł mi w pamięć właściwie z powodu jednego - kluczowego według mnie zdania: "Mistrz i Małgorzata" zaczyna się (...) tam, gdzie kończy się "Faust" - czyli tam, gdzie kończy się Boża ochrona i człowiek pozostaje sam, twarzą w twarz z demonem. - tak Diomin odczytuje powieściowe intencje przyświecające Bułhakowowi. Metafizyczny "firewall", że użyję współczesnej, komputerowej metafory, znika w momencie, gdy butny przedstawiciel gatunku homo sapiens sam uznaje się za swego boga. To właśnie ten grzech pychy staje się w moim rozumieniu impulsem do inwazji sił piekielnych na Moskwę. Według Diomina ateizm bolszewików to  synonim satanizmu. Zatem Boga nie ma? Ależ sam Szatan przecież temu przeczy!  

Spójrzmy pod tym kątem na sam początek książki. Oto  na moskiewskich Patriarszych Prudach spotykają dwaj przedstawiciele nowej, bolszewickiej anty-kultury: Michał Aleksandrowicz Berlioz, redaktor miesięcznika literackiego i prezes Massolitu, stowarzyszenia literatów  oraz poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, ksywka Bezdomny. Obaj towarzysze siedzą sobie w upalny wieczór, popijają mdły, ciepły napój morelowy o zapachu wody fryzjerskiej i ucinają sobie pogawędkę na temat poematu o Jezusie, pióra Ponyriowa. Berlioz kręci nosem, bo choć Bezdomny zdyskredytował Chrystusa, to popełnił niewybaczalny błąd. Albowiem zdaniem Michała Aleksandrycza poemat powinien  zaprzeczyć istnieniu Zbawiciela. W tym momencie do głosu dochodzi Zły.   

Anonimowy obcokrajowiec objawia się obu dyskutantom podając się za profesora czarnej magii:  Miał na sobie drogi szary garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret dziarsko załamał nad uchem, pod pachą niósł laskę z czarną rączką w kształcie głowy pudla. Lat na oko miał ponad czterdzieści. Usta jak gdyby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzieć czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wyżej niż druga. Słowem - cudzoziemiec. Ów obcy polemizuje z Bezdomnym i Berliozem, przytaczając liczne dowody na istnienie Boga, a potem próbuje przekonać poetów do wiary w istnienie diabła, skoro w byt Stwórcy uwierzyć nie chcą. Ta tajemnicza postać, nosząca znaczące imię Woland, to pierwszoplanowy bohater.  

Notabene "vôlant" w języku średniowysokoniemieckim oznaczało po prostu "diabła", a dosłownie  prawdopodobnie znaczyło "oszustwo". W opracowaniach na temat "Mistrza i Małgorzaty" można przeczytać, że Woland (Valand, Faland, Wieland) to  germańskie imię Szatana, pojawiające się w różnych wersjach legendy o Fauście. Bułhakowowski Воланд zjawia się w powieści w szczególnej chwili. Diomin zauważa, że diabeł pojawia się w momencie, gdy jest przez ludzi przyzywany - często nawet bezwiednie i nieświadomie. Wystarczyło, że Berlioz pomyślał sobie:  "Chyba czas najwyższy rzucić wszystko w diabły i pojechać do Kisłowodzka", a już przed jego oczami pojawił się bies. Nie będę tu jednak szczegółowo analizował powieści Bułhakowa.  

Tematem mojego felietonu nie jest bowiem Zły w rosyjskim utworze literackim, a Zło pleniące się w polskiej polityce. Skupię się więc tylko na paru wątkach. Oprócz diabelskiej "ontologii" czyli zjawiania demona się na wezwanie człowieka, istotna wydaje mi się diabelska "epistemologia" czyli wszechwiedza demona na temat zdarzeń: przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Jak wiadomo Bułhakowowski Woland zdradza Berliozowi jego tragiczny los. Robi to aluzyjnie i wybiórczo, więc ten wywód wydaje się jego zdumionemu słuchaczowi "snem wariata". A jednak to, co  wydaje się bełkotem obłąkanego okazuje się precyzyjnym opisem następujących po sobie zdarzeń, zgodnie z żelazną logiką przyczynowo- skutkową, bo fakty są jak  kostki domina.         

Zdarzonka popychają kolejne incydenciki, a te wpadają na następne drobne epizody, które z kolei przewracają zastany porządek, wywołując ten decydujący ruch. Tak właśnie jest w przypadku słynnego zdania: Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, ale już go nawet rozlała. Co to ma wspólnego z moją śmiercią? - dziwi się Berlioz. A jednak ta pozornie groteskowa scenka, taki na pozór nieistotny fakcik stanowi jedno z najważniejszych ogniw w łańcuchu śmiertelnej intrygi. Komsomołka utnie mi głowę? - śmieje się Berlioz. Aż to, co w oderwaniu od przyszłości, wydaje się durnym żartem, stanie się tak nieuchronne, że poczucie absurdu znika jak sam diabeł. Pozostaje logiczny ciąg: rozlany olej --> śliskie szyny --> tramwaj --> dekapitacja.   

Przyszłość Polski jest znana diabelskim siłom? Załóżmy, że tę powieściową prawdę można zastosować w scenariuszu przebiegu zdarzeń w naszym kraju po zmianie na stanowisku głowy państwa. Jestem człowiekiem wierzącym, więc dla mnie historia rozgrywa się zawsze na dwóch płaszczyznach -  politycznej oraz metafizycznej. Ta pierwsza jest jawna, choć trzeba pamiętać, że jej źródła i kulisy są często ukrywane przed oczyma tych, którzy przez rządzący establishment uznawani są za profanów. Ta druga jest niewidzialna dla tych, którzy sami zakrywają sobie przed nią oczy, zamykają powieki, odwracają wzrok. Wybór prezydenta odbył się w Święto Zesłania Ducha Św.! Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński uznali w Częstochowie wagę sacrum jako sfery rzeczywistości.       

Istotny gest, znak przynależności do politycznej sfery Dobra, opartego na chrześcijańskiej i polskiej tradycji, został wykpiony przez bolszewickie siły III RP. Używam starego epitetu z okresu, gdy powstawała powieść Bułhakowa, bo któż inny oprócz mentalnego bolszewika, może szydzić z faktu, że w poniedziałek późnym popołudniem, Andrzej Duda pomodlił się w klasztorze na Jasnej Górze przed obrazem Matki Boskiej? Kto prócz człowieka opętanego może w Polsce potępiać wizytę jakiegokolwiek polityka na Wawelu? Kto prócz satanisty w rodzaju sowieckiego pismaka drukującego poematy w stalinowskim magazynie "Bezbożnik" może się zżymać, że prezydent-elekt złożył kwiaty na sarkofagu marszałka Józefa Piłsudskiego oraz Lecha i Marii Kaczyńskich?

Epizody tego typu, których głębszy sens najczęściej umyka medialnym zamulaczom, ukazują prawdziwy front duchowej wojny, która toczy się w naszym kraju. Od dawna jestem już przekonany, że w Polsce trwa fundamentalna walka pomiędzy siłami Dobra i Zła. W tym sensie współczesna Warszawa jest niesłychanie podobna do przedwojennej sowieckiej Moskwy opisanej z taką przenikliwością przez genialnego rosyjskiego pisarza Michaiła Bułhakowa. Zdaję sobie sprawę, że psychomachia, o której tu piszę, jest batalią subtelną, rozgrywającą się w wyższym wymiarze niż polityczna codzienna jatka. Dla wielu to front po prostu niewidzialny, więc zwyczajnie lekceważony. Przejdę więc na koniec do wymiernej postaci Zła, także być może ... wszechwiedzącego.                

Kluczowe pytania, co do politycznej przyszłości zadał bloger Aleksander Ścios w swoim najnowszym wpisie: Dlaczego Andrzej Duda mógł zostać nowym prezydentem? Dlaczego wygrał z człowiekiem wspieranym przez ośrodki propagandy i potężnych reżimowych graczy? Dlaczego pozwolono, by w drodze "demokratycznych przemian" odszedł patron ludzi z wojskowej bezpieki, najgorliwszy przyjaciel Moskwy i filar triumwiratu III RP? Dlaczego rozstrzygnięcie to tak łatwo przyjęto na Kremlu, jeśli to stamtąd wyszedł projekt zamachu smoleńskiego? Dlaczego środowisko Belwederu pogodziło się z utratą wpływu na armie i służby specjalne? Czyżby Woland III RP już wiedział, że Anuszka rozlała olej na torach  czerwonego tramwaju? Znów, nie daj Panie Boże, nastąpi dekapitacja głowy państwa?   

Łudzić się, że Zło odeszło wraz z przegraną dotychczasowego rezydenta Belwederu nie można na dłuższą metę. Euforia powyborcza jest oczywiście zrozumiałą reakcją na niespodziewaną porażkę tak groźnego przeciwnika jak Bronisław Komorowski i stojące za nim siły. Jednak Woland nie zniknie, będzie nadal jednoczył szeregi żołnierzy w oficerkach z kopytkami zamiast obcasów. Behemot o twarzy kota załatwiającego się na puszczy, wciąż trzyma kasę i może zamienić złote w piasek. Korowiow w kraciastej marynarce nie zniknie z ekranów magicznych skrzynek i jako czołowy komentator będzie mieszał obywatelom w głowach. Rudowłosy Asasello także nie zamierza kończyć ze skrytobójczymi mordami przebrany za seryjnego samobójcę.

Andrzej Duda powinien szybko odrobić  smoleńską lekcję, skoro przeżył na własnej skórze demoniczne ataki na Lecha Kaczyńskiego i jego obóz, oraz był bezpośrednim świadkiem brutalnego przejmowania władzy przez reżim Komorowskiego już 10 IV 2010 r. Mam nadzieję, że oprócz tak istotnej "niebiańskiej tarczy" otoczenie prezydenta- elekta zapewni mu inną bardziej przyziemną, konkretną ochronę. Przykład? Czy można wierzyć do końca w dobre intencje BOR-u po tragedii sprzed pięciu lat? Byłoby wyrazem niesamowitej naiwności zlekceważyć w związku z wyborczym zwycięstwem te wszystkie demoniczne postacie rodem z "Mistrza i Małgorzaty" czmychające teraz z rezydencji przejętych w tak nagły sposób po Smoleńsku. Wiadomo, co nagle, to po diable.