REKLAMA

Bush House - główna kwatera radia BBC World Service w Londynie. Przez prawie pół wieku wchodziłem tymi drzwiami do pracy. Zawsze w pośpiechu, by zdążyć na początek transmisji lub na nocną zmianę w Newsroomie. Nie przyglądałem się budynkowi rozgłośni z bliska, nie podnosiłem do góry głowy. Przez lata był częścią mojego codziennego życia. Nazywałem go najwspanialszym uniwersytetem świata. Spotkałem w nim wielu niezwykłych i utalentowanych ludzi - uczyłem się od nich dotrzymywania terminów i radzenia sobie ze stresem. Bush House był nie tylko zawodowym warsztatem. Opiekował się nami. Potrzebującym, udzielał schronienia, szukającym wrażeń, dodawał skrzydeł.

Pamiętam swoją pierwszą zmianę w Newsroomie - jeszcze bez Internetu, z maszynami do pisania. Spokojna, rutynowa sobota, idealna dla kogoś, kto dopiero zdobywa w zawodzie ostrogi. Na monitorach od czasu do czasu pojawiali się jacyś politycy, ktoś w kącie oglądał mecz piłkarski. Pamiętam okrzyk z drugiego końca sali - przypominał wojenny rozkaz. Na murawę stadionu w Sheffield zaczęli wbiegać ludzie. Przeskakiwali przez wysoki, metalowy płot i padali na ziemię. Fala kibiców, która wdarła się na trybuny, zaczęła ich miażdżyć przy krawędzi boiska. Tego dnia na stadionie w Hillsborough zginęło prawie 100 osób. To był mój pierwszy dzień w pracy.

Wszystkie istotne wydarzenia, jakie relacjonowaliśmy, zaczynały się niewinnie. Ile razy wśród doniesień agencji Reutera pojawiała się na przykład informacja o trzęsieniu ziemi w rejonie Sumatry? Tysiące! Ziemia często się trzęsła w tej części świata i nic z tego nie wynikało. Ale kilka razy zadrżała mocno, powodując olbrzymie tsunami. Pamiętam tamto z Indonezji, które pochłonęło prawie pół miliona ludzkich istnień, i te późniejsze, w Japonii. Wszystkie zaczynały się dla nas od kilku niewiele znaczących słów na ekranie komputera, a kończyły olbrzymim, ludzkim cierpieniem. Nie było żadnej reguły. Każdy najmniejszy sygnał trzeba było śledzić. To kształtowało zawodową czujność.

W BBC World Service przeżyłem atak Iraku na Kuwejt i pierwszą, usprawiedliwioną wojnę w Zatoce Perskiej. W studiach Bush House przyglądałem się konfliktowi na Bałkanach, ludobójstwu w Rwandzie i dwóm wieżom płonącym w Nowym Jorku, które na oczach kamer telewizyjnych zmieniły się w więdnące bukiety śmierci. Potem była odwetowa wojna w Afganistanie i ta nielegalna, w Iraku. Do dziś nie wiemy, ile pochłonęła cywilnych ofiar. Pretekstem inwazji była broń masowego rażenia, którą rzekomo posiadała armia Saddama Husajna. Faktycznym celem była zmiana reżimu w Bagdadzie. Potem cały świat przeistoczył się nie do poznania.

Czasami przynosiłem do pracy aparat i robiłem zdjęcia w studiach po zakończeniu audycji. Lubiłem ich ogłuszającą ciszę. Gdy milkły glosy i znikała muzyka, czułem się naprawdę w domu. Światła przygaszone, wyłączone mikrofony. Słychać tylko regularne bicie serca domownika. Wtedy najwyraźniej czułem się częścią budynku - skromnym trybikiem w ważnej machinie. Bush House był nie tylko rozgłośnią radiową. To także labirynt korytarzy i zakamarków, w których gość z zewnątrz mógł łatwo się zgubić. Z czasem poznałem go jak własną kieszeń. Z zamkniętymi oczami mogłem przejść po schodach z piwnicy na dach, skąd mieliśmy widok na cały Londyn.

Nocą Bush House udawał sarkofag, ale nie zasypiał - nasz słuchacz był przecież globalny. Zawsze gdzieś na świecie przemawiali politycy, zawsze gdzieś toczyły się wojny. Niestety, nie zasypiały też katastrofy, nie drzemali sportowcy i ekonomiści. Nasi dziennikarze, redaktorzy i technicy stawali się wtedy żołnierzami. Jedni uzbrojeni w pióra, inni w stoły mikserskie, ale w tych samych walczyli okopach. Wspólnie dostarczaliśmy światu rzetelnych wiadomości, bo taki był rozkaz. Pracowaliśmy w zespołach. Tak było łatwiej. Łatwiej można było się wtedy wspierać i podnosić z kolan. Fizyczne zmęczenie, napięcie i stres zawsze były naszymi śmiertelnymi wrogami.

Zawsze czułem błogosławieństwo - w końcu pracowałem w miejscu naznaczonym wyjątkową historią. Nawet, gdy schodziłem na posiłek do kantyny, trudno było zapomnieć, że przy tych samych stołach siadał kiedyś George Orwell. On też lata temu pracował w World Service. Wchodząc do budynku, zaraz za recepcją witało mnie uwięzione w szklanej gablocie popiersie rzymskiego patrycjusza - i to oryginalne! Znaleziono je kilkanaście metrów pod ziemią, gdy kopano fundamenty pod Bush House. To stąd nadawał swe przemówienia do okupowanej Europy generał Charles de Gaulle. To tu, do końca roku 2005, funkcjonowała Polska Sekcja BBC, dla której w wolnych chwilach tworzyłem programy o muzyce klasycznej.

Gdy okazało się, że World Service będzie się przenosić do nowej kwatery, zrozumiałem, że zostanę na pokładzie do końca. Wtedy zacząłem częściej przychodzić do pracy z aparatem. Kiedy ludzie znikali w przerwach na lunch albo zasypiali w nocy na krzesłach, żegnałem się obiektywem z moim macierzystym statkiem. Robiłem mu zdjęcia zanim odpłynie. Tworzyłem w ten sposób wspomnienia. Nie miałem jeszcze pomysłu na książkę. Ale moi koledzy, widząc je na Facebooku, coraz częściej zachęcali mnie, żebym ją wydał w fizycznej formie. Czemu nie? - pomyślałem. Ja przygotuję zdjęcia, a wy opiszecie swoje historie. Tak wspólnie pożegnamy nasz Bush House.

Otrzymałem setki niezwykłych opowieści: wśród nich anegdoty, krótkie impresje, wspomnienia, nawet wiersze napisane z myślą o budynku. Ludzie nie żegnali się ze stacją radiową, mówili do widzenia ścianom, studiom i korytarzom. Zakurzonym redakcjom i newsroomom, w których przyszło im tracić zdrowie. Wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo przywiązani byliśmy do tej przestrzeni - była czymś pomiędzy dworem Króla Artura a szkołą Hogwart z powieści o Harrym Potterze. Nagle zaczęliśmy doceniać wszystkie szczegóły i szczególiki, ozdobne płaskorzeźby i staroświeckie windy. Przestaliśmy słuchać dźwięków rozgłośni, a zaczęliśmy się jej przyglądać.

Zrealizowałem ostatnią, historyczną audycję, jaką wyemitowano z Bush House. Przez ostatnie miesiące, z naszych studiów znikały programy. Przenosiły się wraz z redakcjami do nowego centrum medialnego w pobliżu Oxford Street. Słuchacz niczego nie zauważał, ale Bush House stopniowo pustoszał. Stawał się przez to jeszcze bardziej fotogeniczny. Ostatnią audycją był krótki biuletyn informacyjny ze studia S38 na trzecim piętrze południowo- wschodniego bloku rozgłośni. Ludzie, którzy pracowali już gdzieindziej, specjalnie z tej okazji wrócili do matecznika. Gdy po emisji programu wyszliśmy ze studia, powitało nas kilkaset osób.

Czułem się tak, jakbym w kapsule lądownika powrócił z kosmosu. To był mój ostatni dzień pracy w BBC. Zanim uścisnąłem wszystkim dłonie, zbiegłem po schodach na parking. Stanąłem w miejscu, gdzie krzyżykiem oznaczono lądowisko helikopterów, wyciągnąłem z plecaka butelkę szampana i opróżniłem ją duszkiem. Potem, chwiejnym krokiem wróciłem do redakcji, by pożegnać się z ludźmi, z którymi przepracowałem ćwierć wieku. Łzom nie było końca - choć niekoniecznie radości. W domu czekał na mnie komputer, a w nim setki fotografii i opowieści moich kolegów i koleżanek. Trzeba było je złożyć w pożegnalny album.

Nie chcę się rozczulać, ale nie mogę sobie wyobrazić piękniejszego zakończenia kariery w BBC. Szkoda mi ludzi, którzy rozstają się pracodawcą w atmosferze wzajemnych pretensji i niedomówień. Potem starają się jak najszybciej zapomnieć - nie chcą pamiętać, a to musi boleć. Bush House pożegnał mnie z klasą. Teraz ja musiałem mu się odwdzięczyć w podobny sposób. Miesiąc później trzymałem już w ręku fotograficzny album, pachnący świeżą, drukarską farbą. Dzięki uprzejmości jego ekscelencji pana ambasadora Wiktora Sobkowa, promocję urządziliśmy w polskiej placówce dyplomatycznej. Przyszło na nią kilkaset osób z całego świata, jak na World Service przystało.

Nie mam sentymentu do Bush House. Po takim pożegnaniu znowu stał się dla mnie zwykłym budynkiem. Na szczęście nie zamieniono go na kolejny hotel czy galerię handlową. Przejął go King’s College, jeden z londyńskich uniwersytetów. Gdy otwierano jego nową siedzibę, wchodzących do środka studentów witała skromna ekspozycja moich fotografii, a na nich stare studia i sprzęt radiowy. To był ładny ukłon uczelni wobec tego niezwykłego miejsca. Dziś przechodzę obok Bush House obojętnie, jak obok innych budynków w Londynie - zauważam jedynie architekturę. Lubię w życiu zamykać rozdziały. Robi się wtedy miejsce na nowe.