Wszystko co żyje, zasługuje na uwagę. Jeśli wyrażamy ją aparatem, powinniśmy pamiętać o prostej zasadzie. Istnieje granica między fotograficznym poznaniem, a zwykłą kradzieżą przestrzeni. Lepiej zachować powściągliwość, niż pogardliwie okradać świat z tajemnicy. Odnosi się to do wszystkich organizmów, które są biologicznie żywe. Nawet kwiat, sfotografowany niedbale, przynosi większa szkodę niż korzyść. Zwierzę uchwycone bez należnego szacunku, ujmuje nam w obiektywie człowieczeństwa. Wykorzystany człowiek sprawia, że przestajemy być ludźmi. W każdym przypadku test prawdy jest bardzo prosty. Zadaj pytanie - czy warto było? Czy patrząc na zrobioną przez siebie fotografię czujesz się lepiej, czy może gorzej.

REKLAMA

Zdarzają się sytuacje, gdy zdjęcie ma swoją cenę. Jest wypadkową wewnętrznego dialogu na trzy takty - czy można, czy trzeba, czy wypada. Tych troje szukało schronienia przed toskańskim słońcem, nie po to by smażyć się w moim obiektywie. Ulice pełne były turystów, a kamienna ławka przy chłodnej ścianie dawała złudzenie ulgi i spokoju. Zauważyłem ich, wspinając się na szczyt Montepulciano. Siedzieli nieruchomo, nie zdając sobie sprawy ze scenografii, jaką wykuto za ich plecami. Człowiek i płaskorzeźba byli z innej bajki, ale razem, w tej nieznośnej temperaturze, jednoczyli siły i tworzyli teatr. Teatr, jakiego jestem miłośnikiem - scenariusz pisze życie i to ono wybiera aktorów. My na gapę siadamy na widowni i mamy obowiązek zapamiętać tę sztukę. Migawka musi być wówczas subtelna, jak szept suflera.

Nie mogłem stanąć przed tymi ludźmi i tak po prostu, zrobić im zdjęcie. To pogwałciłoby zasady dobrego wychowania i nieuchronnie wywołało uczucie stresu. Mojego i aktorów. Z drugiej strony, władając aparatem instynktownie, słyszałem ten drugi głos, dyktujący komendy w głowie - " Czyń swą powinność, ale nie bądź katem. Sytuacja wymaga taktu i szybkiego cięcia. Zdjęcie zostanie z tobą na zawsze; masz do tego prawo. Ale oni nie mogą się o tym dowiedzieć".

Znając parametry mojego dalmierza, stanąłem przy scenie pod kątem prostym. Podniosłem obie ręce ku niebu i, udając znużenie upałem, wyprostowałem ramiona. Wydałem przy tym pomruk, który skutecznie zagłuszył odgłos aparatu schowanego w zaciśniętej dłoni. Teraz ja robiłem z siebie teatr. Coś za coś. Moi aktorzy nie spostrzegli wyzwolonej migawki. Widzieli jedynie faceta nieelegancko przeciągającego kości. Przy ogniskowej 28mm, mogłem mieć pewność, że w kadrze ogarnę całą scenę. Dodałem też odrobinę własnej perspektywy. To zdumiewajcie jak niewiele trzeba, by zdjęcie zaczęło oddychać inną optyką. Czasami wystarczają delikatnie ugięte kolana, to znowu, jak w tym przypadku, wyciągnięte wysoko nad głową ręce. Byle nie robić go z poziomu oczu. Byle nie kopiować spojrzenia, z którym nierozerwalnie związała nas natura. W takich sytuacjach strzelam raz, nie więcej. Ponownie naciskają migawkę ci, którzy nie trafiają w serce.

Na ile przestrzeń publiczna chroni prywatność, a na ile ułatwia kradzież tajemnicy? To moralny dylemat, z którym borykają się od zawsze ludzie fotografii. Gdyby na ławce we włoskim miasteczku leżał bezdomny, mój aparat zostałby w kieszeni. Gdyby jakimś zrządzeniem losu, ludzie ci znaleźli się w kompromitującej sytuacji - bez względu jak śmieszna mogłaby wydawać się czy groteskowa - nie byłoby teatru i nie byłoby zdjęcia. Taką już mam zasadę i miał będę zawsze. W tym przypadku, tworząc godną harmonię z kawałkiem Italii, moi aktorzy dali mi przyzwolenie, nie wypowiadając nawet jednego słowa. Nie zdążyli. Znieczuliłem ich w kadrze robiąc z siebie wariata. Straciłem maniery, ale zyskałem zdjęcie. Tę cenę zapłaciłem ja, nie oni. To nie jest powód, by czuć się gorzej.