"Boris na krawędzi". "Polityczna kariera Johnsona wisi na włosku" - to tylko niektóre tytuły brytyjskich gazet, po rezygnacji ministrów finansów i zdrowia z jego gabinetu. Jak podkreślili w listach pożegnalnych, powodem ich odejścia jest charakter brytyjskiego premiera.

REKLAMA

Wydaje się, że tym razem Boris Johnson, popełnił jedno kłamstewko za dużo. Kłamstwo to mocne słowo, dlatego je stosownie zdrabniam. Brytyjski premier przyzwyczaił już elektorat i własną partię do tego, że lubi mijać się z prawdą. Takie zachowanie stało się lejtmotywem jego politycznej egzystencji. Tym razem chodzi o nominację do rządu człowieka, na którym ciążyły zarzuty natury seksualnej. Johnson o tym wiedział, a mimo to, zdecydował się na nominację.

Robiąc to, podeptał podstawowe standardy służby publicznej.

Brytyjczycy byli z nim w podobnej sytuacji wielokrotnie. Zawsze wyglądało to tak samo. Johnson zaprzeczał, a potem przekaz się zmieniał. Następnie premier przyznawał się do błędu, akceptując krytykę i całego serca przepraszając. Tak było m.in. z lockdownowymi imprezami na Downing Street, za które ukarano go... mandatem.

Tak stało się i w tym przypadku. Jednak wydaje się, że miarka się przebrała.

Szybka piłka


Boris Johnson natychmiast mianował dwóch nowych ministrów i nie zamierza podać się do dymisji. Co więcej, jak w przypadku Borisa Johnsona bywa, usiłuje zaczarować rzeczywistość i przeistoczyć kryzys w przychylną mu sytuację.

Mówi o odnowie rządu, a nawet o wprowadzeniu ulg podatkowych. A minister finansów, który wczoraj w spektralny sposób podał się do dymisji, podatki podniósł. Przeprowadził jednak Brytyjczyków przez pandemię i znakomicie się sprawdził w kryzysowej sytuacji.

Johnson stosuje zatem chwyt stary jak świat.

Tym razem jednak, patrząc na rozmiar i ciężar gatunkowy tego buntu, stare metody mogą nie wystarczyć.

Wydaje się, że chmury, jakie od pewnego czasu gromadzą się nad głową Borisa Johnsona, przestały przepuszczać światło. Robi się mrocznie jak przed prawdziwą burzą. Tylko czekać na grzmoty i błyskawice. Wprawdzie premier wygrał niedawne głosowanie nad wotum nieufności - a drugiego nie można zorganizować przez rok - te zasady jednak mogą ulec zmianie.

Szanse na to, by przetrwał drugi taki test popularności, przy obcej "temperaturze" w Izbie Gmin są nikłe.

To nie literatura

Powodem gabinetowego puczu nie jest polityka rządu, lecz charakter premiera. Robi się z tego szekspirowski dramat.

Boris Johnson ma na swoim koncie wiele sukcesów. Przede wszystkim po latach zwłoki udało mu się wdrożyć brexit. Następnie stworzył skuteczny program szczepień podczas pandemii, a ostatnio ustalił hojny pakiet pomocowy, który ma przeciwdziałać rosnącym kosztom utrzymania przy okazji nie powiększając inflacji.

Trwa też wojna w Ukrainie. Wojna wobec której premier zachowuje się momentami jak prawdziwy mąż stanu. Zawsze chciał być współczesnym Churchillem, więc teraz ma na to szansę.

Szef brytyjskiego rządu jest jednak bohaterem tragicznym. Z wieloma wadami. Zawsze były one widoczne, ale póki wygrywał wybory, a posłowie konserwatywni mogli liczyć na posady w Izbie Gmin, cieszył się ich wsparciem.

Teraz premier postrzegany jest jak worek z piaskiem, który trzeba wyrzucić z gondoli, bo ziemia się zbliża. W przeciwnym razie balon konserwatystów roztrzaska się podczas następnych wyborów. Czują to politycy, myślą tak konserwatywni wyborcy.

Dla Borisa Johnsona nadchodzi czas konfrontacji z rzeczywistością. I licznych pożegnań.