Czas pertraktacji w Londynie. Po uzyskaniu porozumienia w Brukseli, premier Boris Johnson przekonuje parlamentarzystów, by ratyfikowali nową umowę brexitową. W ruch poszły liczydła i kalkulatory. Arytmetyka jest prosta – w Izbie Gmin zasiada 650 posłów. Johnsonowi potrzebna jest „większa połowa” – w polityce to pojęcie tak ulotne jak yeti.

REKLAMA


Nikt nie wierzył, że Johnsonowi uda się w Brukseli cokolwiek ugrać. Unia uparcie powtarzała, że żadnych nowych negocjacji nie będzie - umowa uzgodniona przez byłą premier Theresę May miała pozostać nietknięta. Londyn mógł tylko "take it or leave it" - czyli przyjąć ją lub odrzucić. Premier Wielkiej Brytanii, mimo że po objęciu urzędu przegrał wszystkie bez wyjątku glosowania w Izbie Gmin, nie dał za wygraną. Wysyłał swych emisariuszy do Komisji Europejskiej i walczył. Oszczędny był przy tym w komunikatach. Czasami używał gaśnicy lub dolewał oliwy do ognia. Kombinował. Uparcie zmierzał do celu w interesie narodu - to było ważniejsze niż dopieszczanie mediów.

To jedna strona medalu. Jest również i druga.

Niektórzy komentatorzy uważają, że brexit jest dla Johnsona grą, o której zawsze marzył. Bawił się tak w prywatnej szkole w Eaton, a następnie przewodząc studentom w Oxfordzie. Potem smagał piórem opinię publiczną redagując "Spectatora" i pisząc rewolwerowe felietony w "Daily Telegraphie". Zawsze miał ambicje wybiegające poza studenckie debaty i redakcyjne spory. Gdy w końcu został premierem, mógł zagrać o przyszłość 60-milionowego kraju. I zagrał. To dopiero prawdziwy hazard.

Warto dodać, że Boris Johnson nie został szefem rządu w wyborach powszechnych. Odziedziczył fotel po premier Theresie May, która poległa na polu minowym brexitu. Jej porozumienie zostało odrzucone przez Izbę Gmin trzy razy, a gdy zasugerowała, że może uzależnić je od kolejnego referendum, została wypchnięta za burtę.


Zimna kalkulacja

Johnson wie, że nie ma mandatu całego elektoratu. O tym, kto został kolejnym liderem Torysów - i automatycznie premierem - zadecydowali członkowie Partii Konserwatywnej, zaledwie 0.2% elektoratu. Świętym Graalem jest dla niego nominacja uzyskana w wyborach parlamentarnych. Chce do nich doprowadzić za wszelką cenę, nawet zgłaszając wotum nieufności wobec własnego rządu i otwarcie prowokując opozycję. Problem w tym, że ta nie chce się sprowokować. Dla Labourzystów ważniejsze jest rozstrzygniecie brexitu niż folgowanie ambicjom Borisa Johnsona. Mają w tym również własny interes - bądźmy realistami! Sami chcą być u władzy, ale boją się falstartu.


Lepsze wrogiem dobrego

Umowa, którą premier przywiózł z Brukseli jest, zdaniem wielu komentatorów, gorsza od poprzedniej Theresy May. Jeszcze bardziej komplikuje kwestię Irlandii Ponocnej, zmieniając polisę ubezpieczeniową, która pomaga uniknąć fizycznej granicy na Zielonej Wyspie, w żelazną politykę. Nic dziwnego, że w jutrzejszym glosowaniu w Izbie Gmin, Johnson nie uzyska poparcia probrytyjskich posłów z Ulsteru, którzy obawiają się, że zmiany w statusie prowincji po brexicie będą krokiem w kierunku zjednoczenia Irlandii i rozluźnienia spoiwa, jakie łączy Ulster z Koroną.

Co z tym fantem zrobić?

Johnson ma do pokonania nie lada przeszkodę. By ratyfikować umowę, brakuje mu 45 głosów. Na domiar złego, za niesubordynację pozbawił mandatu poselskiego własnych posłów, których teraz musi prosić o pomoc. Dziś zasiadają w Izbie Gmin jako posłowie niezależni. Wiadomo, że opozycja - Partia Pracy, Liberalni demokraci i Szkoccy Nacjonaliści - zagłosują przeciwko ratyfikacji umowy. Będzie zatem prosił, groził i szantażował tych, którzy mogą się złamać - to normalne w polityce na tym poziomie. Na celowniku ma przecież yeti, ową ulotną "większa połowę".

Nawet jeden głos może okazać się decydujący. Ważni w tym polowaniu są ci Labourzyści, którzy gotowi są złamać partyjną dyscyplinę i poprzeć Johnsona. Szczególnie, jeśli reprezentują okręgi wyborcze, które zdecydowanie zagłosowały za brexitem. To oni trzymają klucz do sukcesu rządu w Izbie Gmin.

Na dwoje babka wróżyła

Nawet, jeśli Johnsonowi uda się ratyfikować porozumienie, brexit nie zostanie zrealizowany natychmiast. Izbę Gmin czeka żmudny proces legislacyjny i dziesiątki innych głosowań nad uprawomocnieniem porozumienia. Za każdym razem premier będzie musiał wygrywać. Gdy choć raz przegra, będzie musiał się cofnąć o kilka pól, jak w grze w Chińczyka.

Opcje nad opcjami

Niewykluczone zatem, że zwycięstwo w jutrzejszym glosowaniu spotka się i tak z koniecznością odroczenia daty brexitu poza 31 października. To na wypadek, gdyby pomimo ratyfikacji umowy Wielka Brytania wypadała z Unii technicznie, przez przypadek. Jeśli przegra, będzie musiał poprosić Brukselę o kolejne odroczenie procedury, i to z podwiniętym ogonem. Zobowiązuje go do tego zatwierdzona przez Izbę Gmin i podpisana przez królową uchwała. Johnson nazwał ją kapitulacją.

Ale, i to jest duże ALE...

Boris Johnson może wygrać w zupełnie innych okolicznościach, i to z dziecinna łatwością, ale za olbrzymią cenę. Opozycja poprze jego porozumienie natychmiast, jeśli uzależni je od wyników drugiego referendum. Taka poprawka do przywiezionej z Brukseli umowy jest zawsze możliwa.

Historia czeka.

Trudno powiedzieć, jak zapamięta Borisa Johnsona. Jutrzejszy dzień będzie dla niego laurem zwycięstwa lub koroną cierniową. Być może jednym i drugim. Jeśli wygra, zostanie bohaterem dla 52% Brytyjczyków, którzy w 2016 roku zagłosowali za brexitem. Jeśli przegra, stanie się ich wrogiem. Ale to nie największy problem. Żadna z decyzji, jaka zapadnie w Izbie Gmin, nie złagodzi podziałów od ponad trzech lat polaryzujących Brytyjczyków. To one skłóciły rodziny i przyjaciół, wprowadziły nerwową atmosferę na ulicach i w biurach. A ponad wszystko, zmieniły bezpowrotnie wizerunek brytyjskiej polityki i sposób sprawowania władzy. Ten efekt trwać będzie znacznie dłużej niż jutrzejsze głosowanie w parlamencie.