Nie mam ojca. Zmarł wiele lat temu. Całe życie chorował na głowę, ale zabiło go serce i cukrzyca. Moim najwcześniejszym wspomnieniem z dzieciństwa jest sypialnia - siedzę z bratem pod kołdrą i płaczę. Karetka właśnie odwiozła tatę do szpitala, a ja wylewam z oczu gorzko-słodkie pożegnanie. Gorzkie, bo go nie będzie przez dwa miesiące, i tak jest co roku. Słodkie, bo w końcu będziemy mogli się wyspać. Ojciec był maniakiem depresyjnym. Teraz jest bezpieczny w karetce. My także, w sypialni.

Dwubiegunowość jest specyficzną chorobą. Człowiek na przemian jest bogiem i diabłem. Raz wydaje mu się, że może chodzić po wodzie, to znowu wpada w depresję. Taki był ojciec. W zasadzie miałem ich dwóch - jednego przez dziesięć miesięcy w roku, wstającego rano do pracy i wracającego z niej po południu. Potem krótka drzemka, jakiś Tygrys do czytania, kolacja, telewizor i spanie. No i ten drugi - szalony. Wtedy stawał się wynalazcą i magikiem. Wracał do domu nad ranem, bo na cmentarzu rozmawiał z trupami. Albo dla fantazji spacerował między mijającymi się pociągami. Ten pierwszy był nudny. Ten drugi podłączony do prądu. Obaj byli wspaniali.

Nie chcę pisać zbyt dużo o chorobie ojca. Była jego częścią, tak jak częścią mnie on jest dzisiaj. To był wyjątkowy facet. Niezwykle utalentowany i mądry. Dorastałem na wsi zabitej dechami, ale nikt nie śmiał wskazać na niego palcem. Ludzie szanowali jego mądrość i trochę się go bali, bo był oczytany. Gdy do domu pukali Świadkowie Jehowy, ojciec zapraszał ich na herbatę. Dyskutował o istocie transfiguracji i tajemnicy Trójcy Świętej. Potem czytał broszury, które mu zostawiali. Miał wspaniały głos. Śpiewał w chórze. Legenda niesie, że dostał nawet angaż do opery w Leningradzie, ale zrezygnował. Wolał pracować w fabryce samochodów małolitrażowych, żeby jak najdalej uciec od swej toksycznej matki. Chciał być samodzielny i założyć rodzinę.

Pamiętam, jak rozdziawioną gębą obserwowałem go przy krzyżówkach. Nawet te najtrudniejsze, w "Przekroju", załatwiał nie unosząc nawet długopisu. Rach-ciach-ciach i gotowe. Na każde moje najgłupsze pytanie miał przygotowaną odpowiedź. Zbierał znaczki i kolekcjonował monety. Do dziś mam katalog, który własnoręcznie sporządził, odbijając awers i rewers odwrotną stroną ołówka. Potem opisywał każdy najdrobniejszy szczegół. Na kilku stronach tego manuskryptu pojawia się dziecięcy charakter pisma. Czasami, żeby zbliżyć się do niego, pomagałem mu spisywać daty i zaznaczać mennice. Nauczyłem się też odbijać na papierze srebrzyste cienie.

Byłem za mały, żeby nawiązać z nim głębszy kontakt, ale miałem świadomość jego geniuszu. Pamiętam moment, gdy w lokalnym domu kultury ojciec nagle siadł przy fortepianie i zagrał - pełną parą na dwie ręce. Długo szukałem szczęki, która turlała się po podłodze. Grał jak wirtuoz, a my nie mieliśmy w domu nawet pianina! Były stare skrzypce na strychu, ale połamane. Ponoć matka siadła na nie. Do dziś nie wiem, czy zrobiła to przypadkiem, czy celowo. Ojciec, gdy chorował, zapominał od dniu i nocy. Czas zlewał się wówczas w jedną przestrzeń. Niewykluczone, że gdy mój brat kwilił w kołysce, ojciec grał na skrzypcach do szóstej rano, a matka mu wtórowała, wyjąc z rozpaczy. Mnie wtedy jeszcze nie było. Ale pamiętam jego nocne majsterkowania, ciąg papierosów i głośne rozmowy z samym sobą.

To wszystko wydawało się normalne. Normalne też były wizyty w szpitalu. Trzeba było się tłuc PKS-em albo z wujkiem, garbatą warszawą. Ale wszyscy jeździliśmy w odwiedziny. Starsi z duszą na ramieniu, a ja z bratem, jak do piaskownicy. Widok innych pacjentów bywał niepokojący, ale nie widok ojca. Witał nas w piżamie, z żółtymi od papierosów paznokciami. Potem brał na barana i szliśmy do parku. Tam podnosił nas ponad wysoki płot i pokazywał żużlowców trenujących na torze w Rybniku. Jego choroba była dla nas jak chleb powszedni - jednego roku z musztardą, innego z dżemem. Żałuję, że nie urodziłem się wcześniej, ale wspomnienia i tak mam wspaniałe. Szczególnie, gdy opierał się o kaflowy piec, wypinał brzuch i mówił - boksuj! A ja go okładałem pięściami wielkości orzechów.

Ojciec niewiele mnie nauczył. Nie grał ze mną w piłkę i nie jeździł na rowerze, ale podglądałem go, gdy grywał w szachy i naprawiał cieknące krany. Nie stracił nerwów nawet wtedy, gdy opiłek metalu przebił mu tętnice. Nigdy, ale to nigdy nie podniósł na mnie ręki. I kiedy teraz zamykam oczy, widzę jak siedzi przed telewizorem. A zaraz potem czuję jego szorstką brodę na moim policzku. Bo nie zdarzało się, żebym obok niego przeszedł bez przytulenia. Łapał mnie w niewidzialną sieć i ugniatał jak plastelinę, a ja udawałem, że się wyrywam. Tak naprawdę się w nim rozpływałem.

Szkoda, że umarł tak szybko. Że nie przeprowadziłem z nim dorosłej rozmowy. Że nie poszedłem nigdy na piwo i nie zobaczył mnie na scenie, jak gram na gitarze. Nie miał pojęcia, że brzdąc, który pęta się pod nogami, kiedyś zamieszka w Londynie. Będzie miał żonę i własnych synów. Z tego chyba cieszyłby się szczególnie, bo kochał dzieci, a swoje najbardziej.

Zawsze można pomarzyć - co by było gdyby? To nie ma sensu. I tak dostałem sporo, a już na pewno to najważniejsze - ciepło i miłość. Wiem dokładnie, gdzie we mnie przebiega granica między moim ojcem a moją osobą. Wiem, gdzie kończy się szaleństwo, a gdzie zaczyna normalny człowiek. Odziedziczyłem po ojcu nie tylko nazwisko. Mam jego rysy i struny głosowe. Także świat nierealny, jak z książek Marqueza mi zafundował - ile rzeczy wydarzyło się na prawdę, a ile on wyczarował miedzy biegunami choroby? Tego do dziś nie wiem. Przecież przez kilka lat go nie było w moim życiu, bo był w szpitalu. Ja także byłem nieobecny przy jego śmierci. Przed internetem i pocztą elektroniczną były telegramy, a ja minąłem się w Paryżu z tym najważniejszym. Do Polski wróciłem tydzień po jego pogrzebie.

I o tym myślę co roku, gdy w Polsce nad cmentarzami unoszą się łuny. Ja pożegnałem się z ojcem w cudowny sposób. To on mi to umożliwił. On, i zrządzenie losu.

W ogrodzie mojego dziadka stała drewniana szopa. Trzymał w niej narzędzia. Otwarłem drzwi i ze starej przedwojennej szafy wyjąłem łopatę. Zarzuciłem ją na ramię. Patrząc przed siebie wilgotnymi oczyma, poszedłem tak przez wieś w kierunku kościoła. Na cmentarzu odszukałem bryłę gliny. Pokryta była suchymi wieńcami. Odrzuciłem je na bok i kopiąc w bezkształtnej masie, wyrzeźbiłem ostrzem prostokąt. Potem zerwałem z drzewa patyk. Złamałem go w połowie i po związaniu wstążką, wbiłem tatusiowi krzyż w ziemi. Byliśmy sami. Mój ojciec, sześć stóp pode mną, i ja nad nim, szepczący coś na kształt modlitwy.

Minęły 34 lata. Nie chodzę na grób ojca. Byłem tam kiedyś z synami, żeby wiedzieli, gdzie leży. Uczyli się wtedy czytać, więc czytali - jego nazwisko i te wszystkie inne... że Bóg tak chciał, i że śpij aniołku w niebie. Odejmowali daty urodzin od śmierci, a ich wynik porównywali z grobami. Mierzyli je małymi kroczkami.

Jakoś nie mam w sobie miejsca na znicze - nie po takim pożegnaniu. Nie wszyscy potrafią to zrozumieć, ale wiem, że on potrafi. Bo mądry był i cierpliwy, mój ojciec. O wiele bardziej ode mnie. Teraz siedzi w niebie przy fortepianie i śpiewa arię Moniuszki - tę, o którą go zawsze prosiłem. A może smaży się piekle, budując perpetuum mobile. W sumie nieważne gdzie jest, bo w każdej minucie każdej godziny, i w każdej sekundzie minuty, słyszę jak szepcze mi do ucha - kocham cię, mój synu.