Nikt nie mógł tego przewidzieć. Po poniedziałkowej emisji programu "Stadiony nienawiści" nasze narodowe sumienie biło jednym rytmem. Brak dziennikarskiej rzetelności, stronniczość, antypolska nagonka - to tylko niektóre określenia, jakie padły pod adresem BBC. Jaki antysemityzm? - pytano retorycznie, przecież to skrajne reakcje, zachowanie durniów procentowo niewarte uwagi. Poza tym ci, co wołają "żydowskie k...wy", nie zdają sobie sprawy z wagi tych słów. To nie antysemityzm, lecz głupota tłumaczono nam obrazy zarejesrtowane na stadionach przez Brytyjczyków. Mieliśmy wybaczyć maluczkim, bo nie wiedzą, co czynią.

I tak we wtorek wieczorem Polska położyła się spać. Śniła o Łodzi, Warszawie, Krakowie, o rozwrzeszczanych tłumach, celtyckich krzyżach i gwiazdach Dawida. A w tym śnie, niczym zmora, jedna tylko wiodąca myśl - znowu nas dopadli niedobrzy Anglicy. Znowu cierpimy, nie wiedząc, dlaczego tym razem na ołtarzu piłki nożnej. I przyszedł poranek, a wraz z nim informacja, że amerykański prezydent Barack Obama, nadając pośmiertnie order Janowi Karskiemu, wspomniał o "polskich obozach śmierci".

W kraju zawrzało. To karygodne - pomyślałem - Biały Dom będzie się musiał gęsto tłumaczyć. Czułem też, że sam sobie będę musiał tłumaczyć rozmiar i intensywność polskiej reakcji na słowa Obamy. Niektóre były stonowane i sugerowały, że wspólnie możemy sprostować tę nieścisłość. Inne wprost żądały od prezydenta osobistych przeprosin. Te zresztą nie milkną do dziś. Dziwię się, że najpotężniejszy polityk na świecie, który ma do dyspozycji wykształconych adiutantów, czyta z kartki wierutne bzdury. Dlaczego tego tekstu nie przejrzało kilka par oczu z dyplomami Harvardu? Coś musi nie grać w Białym Domu, jeśli tak czarno postrzega on polski udział w żniwie Holokaustu. "Polskie obozy śmierci" to błąd merytoryczny i semantyczny, bardzo dla nas krzywdzący. To błąd, który wywołuje większe emocje niż przekręcenie nazwiska Lecha Wałęsy czy pomylenie "Poland z Holland". Obozy koncentracyjne były w Polsce, ale nie były polskie. I nie polska ręka wrzucała cyklon B do łaźni w Treblince. Nie zaprzeczamy, że tu powstały, ale słusznie sprzeciwimy się mentalnym skrótom, które fałszują historię.

Ale... - i to jest bardzo duże ALE - Barack Obama nie popełnił tego błędu świadomie. Sugestie, że była to z jego strony wyborcza zagrywka, są absurdem. Nie wierzę też, że istnieje międzynarodowy spisek, który chce obarczyć winą za Holokaust Polaków. Winię za ten błąd ignorancję i ogólnie rosnącą skłonność do stosowania niechlujnych skrótów, które mogą włączyć wsteczny bieg historii. Nawet jeśli Obama nie przeprosi, cały ten skandal stanie się ważną cezurą w wieloletniej kampanii na rzecz zrozumienia istoty Holokaustu. Świat na pewno usłyszał o błędzie prezydenta i nie wierzę, że wrodzy Polsce ludzie od dziś będą cytować Baracka Obamę i już zawsze mówić o "polskich obozach śmierci". Tak, jak nie wierzę, że Polska na początku XXI wieku ma na świecie aż tylu wrogów. Po przeżyciu kilku dekad w Europie, bronić będę prawa do takiej "naiwności".

Jak zawsze takim wydarzeniom towarzyszy osobista refleksja. Nie chcę, żeby mój kraj, po negowaniu kibolskiego antysemityzmu we wtorek, dzień później przybierał szaty globalnie deptanego narodu. Nie widzę nic złego w zwracaniu uwagi na błędy, ale alergicznie reaguję na błędne koło narodowych frustracji. Po wtorkowym biczowaniu programem BBC oto mamy okazję biczować się sami. I sypią się razy na głowę Obamy i nikt nie liczy, przeinaczeń, hipokryzji i nieprawdy, które w kontekście Holokaustu można zliczyć na naszym podwórku. Niech błąd amerykańskiego prezydenta stanie się dla nas dodatkowym bodźcem do usuwania szkieletów z narodowej szafy. Zachowujmy czujność, jeśli to konieczne żądajmy sprostowań, ale przede wszystkim skupmy się na porządkowaniu własnego stosunku do historii.