Były brytyjski premier David Cameron zrezygnował z mandatu poselskiego. Nie będzie już zasiadał w ławach Izby Gmin. Ponieważ nie ma miejsca w obecnym gabinecie premier Theresy May, musiałby zajmować tylne siedzenia, przeznaczone dla mniej wybitnych parlamentarzystów. W swych rezygnacjach Cameron nabiera wprawy. Niespełna trzy miesiące temu przestał być szefem rządu, po zakończonym decyzją o Brexicie unijnym referendum. Stał się natomiast automatycznie jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci, które przewinęły się przez Downing Street. Historycy już teraz usiłują zdefiniować polityczny tajfun, który przeszedł nad Wielką Brytanią. Jedni nadali mu imię Brexit, inni David.

Były brytyjski premier David Cameron zrezygnował z mandatu poselskiego. Nie będzie już zasiadał w ławach Izby Gmin. Ponieważ nie ma miejsca w obecnym gabinecie premier Theresy May, musiałby zajmować tylne siedzenia, przeznaczone dla mniej wybitnych parlamentarzystów. W swych rezygnacjach Cameron nabiera wprawy. Niespełna trzy miesiące temu przestał być szefem rządu, po zakończonym decyzją o Brexicie unijnym referendum. Stał się natomiast automatycznie jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci, które przewinęły się przez Downing Street. Historycy już teraz usiłują zdefiniować polityczny tajfun, który przeszedł nad Wielką Brytanią. Jedni nadali mu imię Brexit, inni David.
David Cameron /ANDY RAIN /PAP/EPA

Szesnaście miesięcy temu partia Konserwatystów wygrała wybory parlamentarne. Zdobywając wymaganą większość w Izbie Gmin, mogła rządzić samodzielnie. Straciła kaganiec liberalnych demokratów, którzy przez cztery wcześniejsze lata temperowali jej radykalny pazur. Przed premierem Davidem Cameronem otwarły się wrota nieograniczonych możliwości. Jednoczenie pojawił się lęk przed rozłamem w partii torysów. Od lat podzielni byli względem Europy. Część akceptowała dyktat Brukseli z całym jej inwentarzem, inni marzyli o Wielkiej Brytanii oddzielonej od kontynentu czymś więcej niż szerokim pasem wody. Podzieleni konserwatyści mogli rządzić, ale nie wygraliby następnych wyborów. By scalić partię i wzmocnić swoją pozycje lidera, Cameron przyrzekł im unijne referendum. Jakby nie zauważył, że narodowi przyrzekł to samo.  

Sztafeta goryczy

Po decyzji o Brexicie, Cameron nie zamierzał czekać do momentu, gdy Londyn i Bruksela, jak zwaśnieni małżonkowie, zaczną omawiać nieuchronny rozwód. On prowadził kampanię za pozostaniem w Unii Europejskiej. Rozumiem więc jego natychmiastową reakcję i złożenie broni. Rozumiem, że natychmiast chciał oddać pałeczkę obozowi, który tak aktywnie agitował za Brexitem.

Chcieliście wyjście z Unii, proszę bardzo. Teraz sami zakasujcie rękawy i posprzątajcie bałagan. Tak, to mogę zrozumieć z perspektywy Camerona. Jednak za żadne skarby świata nie pojmę ludzi, którzy w tej rezygnacji nazajutrz po referendum dopatrywali się rycerskiej uczciwości i aktu odpowiedzialności za przyszłość kraju. Pięknie i szlachetnie postąpił – słyszałem wielokrotnie. Gdy Cameron powiedział "odchodzę", w moich uszach to słowo zabrzmiało jak przeprosiny zegarmistrza, który bawiąc się szwajcarskim zegarkiem, upuścił go na beton.

Poleciały drzazgi

Wielka Brytania nie potrzebowała tego referendum. Przed biurem premiera nie ustawiały się tłumy Brytyjczyków błagających o urnę wyborczą i kartę z prostym pytaniem: wyjść, czy pozostać w Unii? Nikt nie groził, że utopi się w Tamizie albo skoczy z Big Bena. David Cameron tego nie zauważał. Kierując się partyjnym interesem, premier 65-milionowego kraju, dał ludziom w prezencie referendum, jak niegdyś Neron Rzymianom igrzyska. Nie kierował się przy tym racją stanu czy dobrem państwowym. Pragnął ułaskawić eurosceptyków, a przy okazji, wierząc w zwycięstwo, wzmocnić swą pozycje lidera partii i szefa rządu. I tak brytyjski premier rzucił na pożarcie mozolnie przez lata wypracowany system europejskiej współpracy. Projekt pod wieloma względami wadliwy i do remontu, ale jedyny i najbardziej skuteczny, jaki stworzono w Europie od zakończenia II wojny światowej. Do urn ruszyli inteligenci i robotnicy. Brytyjczycy wykształceni i bez tytułów. Młodzi i starzy, mądrzy i głupi. Większość z nich zagłosowała za Brexitem, nie oznacza to wcale, że większość nienawidziła Brukseli.

Nie, bo nie

Referendum jest najczystszym narzędziem demokratycznego wyboru. W odróżnieniu od wyborów parlamentarnych, tu jeden głos może zadecydować o wszystkim. O wyniku przesądziło prawie 4 proc. różnicy pomiędzy tymi, którzy zagłosowali za wyjściem i tymi, którzy chcieli pozostać we wspólnocie. Brytyjczycy potraktowali referendum jako okazję do wyrażenia sprzeciwu. Niekoniecznie tylko z powodu zalewających Wyspy imigrantów ze wschodniej Europy. Protest wrzucony do urny wyborczej niejedno miał imię. Ludzie zaprotestowali przeciwko cięciom w świadczeniach i ograniczeniu pomocy dla niepełnosprawnych. Nie podobała im się rosnąca przepaść w możliwościach miedzy południem, a północą wyspy. Zagłosowali z tysiąca różnych innych powodów: bo musieli czekać w kolejce do lekarza albo dziecko nie dostało miejsca w lokalnej szkole. Wielu poszło do urn na przekór sobie i Cameronowi. Efekt końcowy był jeden – Brexit.

Otwarte okno

Zastanawiam się: jak można dać narodowi do ręki naładowany pistolet i z zimną krwią obserwować, jak przystawia go sobie do skroni. To nie była już nawet rosyjska ruletka. Była brytyjską, i jako taka przejdzie do historii. Dziwię się też ludziom, którzy nazywają Davida Camerona wielkim przegranym. Nic podobnego. Po rezygnacji ze stołka w Izbie Gmin, ten wyszkolony w Oxfordzie i wychuchany w Eaton obywatel może praktycznie wszytko. Większość Brytyjczyków przebiera nogami w klatce z Brexitu, a on wybrał wolność. Najprawdopodobniej zacznie od pisania pamiętników, za co otrzyma bajońską sumę, a później, jak już się znudzi przelewaniem na papier swego życia, ruszy dookoła świata, jak kiedyś zrobił to Tony Blair, zarabiając do 250 tysięcy funtów za 45 minutową prelekcję. W prasie pojawiły się spekulacje, że Cameron towarzyszyć będzie swej żonie, Samancie, która zamierza szukać szczęścia w Nowym Jorku. Zostanie ponoć modystką i będzie prowadzić firmę projektującą ciuchy. Po drugiej stronie Atlantyku jej mąż może stać się niezwykle efektowną broszką.

Nowożytni niebogowie

Nie chcę swoją obecnością na ławach poselskich rozpraszać uwagi premier Theresy May - powiedział Cameron, obwieszczając swoje drugie odejście. Obecny rząd czeka ciężka praca. Najpierw musi wytłumaczyć narodowi, co to takiego oznacza Brexit, a następnie przeprowadzić negocjacje rozwodowe z Brukselą. Na razie nie radzi sobie z tym pierwszym, a o drugim nawet nie ma mowy.

Być może - i to opinie wielu moich dobrze poinformowanych znajomych - wyjście Wielkiej Brytanii z Unii nigdy nie nastąpi. Jednego możemy być pewni. Wyjście Camerona jest faktem, a jego motywacja i skłonność do politycznego hazardu są już dobrze znane. Wszystkie przyszłe dla Wielkiej Brytanii konsekwencje zostaną udokumentowane, a Brytyjczycy na własnej skórze odczują pokerową klęskę Camerona. Był czas igrzysk, teraz nadszedł czas ucieczki martwych gladiatorów. Niech tylko nikt nie recytuje wierszy, gdy zapłonie Londyn.

(mpw)