Każdy spotyka kiedyś swego profesora. To taki człowiek-semafor. Dzięki niemu, wszystko co było - staje się jasne. Objawia się także kierunek, w którym należy zmierzać. Profesor może to zrobić jednym słowem lub tysiącami zdań, wypowiedzianych z katedry. Może mieć faktycznie tytuł naukowy, albo zwykłą mądrość życiową. Moim profesorem był kilkuletni Hindus. Niestety, nie znam nawet jego imienia.

W pierwszym roku tego milenium pojechałem na wycieczkę dookoła świata. Nie z własnej fantazji - wysłał mnie wraz z innym dziennikarzem ówczesny szef mojego radia (Staszek Tyczyński dziękuję za pomysł, Piotr Salak, za towarzystwo). Ruszyliśmy śladem bohatera powieści Juliusza Verne’a: "W 80 dni dookoła świata". Na antenie w odcinkach czytano powieść, a my z Piotrem tworzyliśmy do tego programy radiowe. Mógłbym napisać o tej podróży kilka książek, ale skupię się na moim profesorze i chwili, gdy świat zaczął inaczej wirować.

Byliśmy w Bombaju. Jak wszędzie, dzień polegał na gromadzeniu materiałów i nagrywaniu rozmów z ludźmi. Nie było to łatwe, ponieważ natychmiast po wyjściu z hotelu otaczał nas tłum tubylców, którzy chcieli nam coś sprzedać lub pokazać. Z początku dziękowaliśmy im, rozdając uśmiechy. Odmawialiśmy z wrodzoną, polską uprzejmością. Ale szybko doszliśmy do wniosku, że to nie działa. Dopiero kompletne ignorowanie tych ludzi przynosiło stosowny efekt - zaczęli się powoli wykruszać. Na ulicy zrobiło się luźniej, a my w końcu mogliśmy ruszyć do pracy.

Tego dnia zaczęliśmy od słynnej Bramy Indii - głównej atrakcji turystycznej miasta - a skończyliśmy w ludzkiej pralni. Na kilkuset metrach kwadratowych zbudowano tam betonowe boksy. W każdym była woda z mydłem i zanurzony po szyję człowiek. Szorował w ten sposób pościel dowożoną z pięciogwiazdkowych hoteli. Inni ją suszyli, a zupełnie oddzielna brygada prasowała. W swym kształcie i znaczeniu, miejsce wręcz biblijne. I choć to też była niezła lekcja życia, mojego profesora spotkałem dopiero wieczorem, wracając do hotelu.

Byliśmy już niedaleko, gdy poczułem szarpnięcie za rękaw. Przede mną stał kilkuletni chłopak z płóciennym woreczkiem zarzuconym na ramię. Miał umorusaną twarz i był boso. Sir - zwrócił się do mnie przyzwoitą angielszczyzną - wyczyścić panu buty? Staliśmy tak przez moment przyklejeni do siebie. Chłopak patrzył w moje źrenice i nie puszczał koszuli. Ponieważ po całym dniu pracy byliśmy z Piotrem zmęczeni, odruchowo sięgnąłem do kieszeni. Wydobyłem z niej kilka rupii i zawinąłem w dłoni małego Hindusa.

Tego, co stało się potem, nie zapomnę. To był ten wykład, na który czekałem przez całe swoje dotychczasowe życie. Ależ proszę pana! - zaprotestował chłopak - ja nie jestem żebrakiem, jestem pucybutem!

W takich chwilach znika zmęczenie. Usiadłem na krawędzi chodnika, wysunąłem nogę i tłumiąc emocje, wykrztusiłem:okej, bierz się do roboty. Chłopak uklęknął przede mną i rozsupłał tobołek. Wyciągnął z niego dwie szczotki i pastę. Tak pochylony, przez kilka chwil szorował buty w zupełnej ciszy, ale w końcu ponownie się odezwał. Ja patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma, zważając na każde wypowiedziane słowo.

Wie pan co? - zaczął trochę od niechcenia - nie wiem kiedy, ale wierzę, że kiedyś - może za rok albo za lat kilka - stać mnie będzie na to, żeby kupić sobie taką drewnianą, rzeźbioną skrzyneczkę. Wtedy przełożę do niej wszystkie moje przybory i pójdę pod Bramę Indii. Dołączę do moich starszych kolegów i stanę się prawdziwym pucybutem.

Pamiętam to uczucie, jakby ktoś nagle wypolerował moją zakurzoną, europejską duszę. Chłopak nie musiał tego mówić. Nie musiał przecież grać na moich emocjach. W kieszeni miał zwinięty banknot, więc swą mądrością podzielił się gratis. Dostałem ją w prezencie na całe życie.

Doszliśmy z Piotrem do hotelu bez słowa. Zazwyczaj dyskutowaliśmy o dniu pracy - o spotkanych na drodze zaklinaczach węży, kobietach sprzedających koraliki czy wizerunkach hinduskich bogów. Ale nie tym razem. Tym razem szła z nami głęboka cisza. I choć w podróży dookoła świata zdarzały się przygody, które trafiały na antenę radiową, rozmowę z pucybutem zachowałem dla siebie - nie zamieniłem jej w reportaż.