Dziś rozpoczyna się pierwsza wizyta prezydenta Republiki Irlandii w Londynie. Jeszcze 16 lat temu na ulicach Ulsteru i brytyjskich miast wybuchały bomby. Belfast przecinał mur dzielący protestantów od katolików, a na samo brzmienie skrótu IRA (Irlandzka Armia Republikańska) włosy stawały ludziom dęba na głowach.

Chłopcy z IRA strzelali nie tylko do brytyjskich żołnierzy patrolujących ulice Londonderry. Prześladowali także własnych zwolenników. Wystarczyło się niemoralnie prowadzić, być drobnym złodziejaszkiem lub nieostrożnym kochankiem, by mieć kolana przestrzelone w ciemnym zaułku nienawiści. Polityczne racje istniały po obu stronach. Wielka Brytania skolonizowała Irlandię, a jej flagi powiewały nad Dublinem aż do 1922 roku. Większość Irlandczyków czuła się pod brytyjskim zaborem. Po wyzwoleniu południowej części wyspy nastąpił podział na Republikę i położony na północy Ulster. Tak rozpoczął się trwający dziesięciolecia konflikt. IRA zbrojnie walczyła o przyłączenie północy do republiki, a  protestanccy bojówkarze z UDF i UDA, o zachowanie zwierzchności brytyjskiej korony. 

Podpisane w 1998 roku Wielkopiątkowe Porozumienie dało kres tej walce. Po tygodniach mozolnych negocjacji  utworzono rząd  Irlandii Północnej, a w jego skład weszli przedstawiciele katolickich i protestanckich ugrupowań, by wspólnie rządzić  brytyjską prowincją. Obie strony konfliktu zgodziły się rozbroić arsenały i choć trwało to długo i groziło zerwaniem porozumienia, IRA, wraz  protestanckimi bojówkami, w końcu pozbyła się broni. Nastał pokój. Od czasu do czasu zakłócały go prowokacje, ale z wyjątkiem nielicznych incydentów przestali ginąc ludzie. To było najważniejsze. Z czasem rozebrano mur dzielący Belfast na dwie religijne połowy, a z wartowniczych wieżyczek wzdłuż granicy republiki i Ulsteru zniknęli brytyjscy żołnierze. Dosłownie i w przenośni, zmienił się krajobraz Zielonej Wyspy. 

Pisze to wszystko w wielkim skrócie. Po co? W świecie targanym konfliktami (czego jesteśmy świadkami na Ukrainie) wciąż królują rozwiązania siłowe. Zdarzają się jednak cuda, jak porozumienie podpisane w Ulsterze. Irlandzki proces pokojowy powinien być najlepszym eksportowym produktem tej części Europy, a powinna go importować cała reszta świata. Dlatego uważam, że nie należy zapominać o jego sukcesie. Twórcy i konsekwencje Wielkopiątkowego Porozumienia zasługują na ciągłą reklamę. Bo przecież nie przybysze z kosmosu, a politycy, ich zbrojne ugrupowania, a w końcu obywatel wrzucający głos do urny, dali dowód na to, że w cywilizowanym świecie ludzie dogadują się ze sobą. 

Historia tego konfliktu pełna jest strasznych i bestialskich mordów. Wybuchające przez lata bomby zabiły kilka tysięcy ludzie, osierociły znacznie więcej i okaleczyły niezliczoną liczbę niewinnych. Religia i polityka, irlandzki nacjonalizm i probrytyjski lojalizm dzieliły Irlandię rysą tak głęboką, że tylko wojna zdawała się być jedynym rozwiązaniem. Na szczęście była to perspektywa zbyt szaleńcza, by brać ją pod uwagę. Nawet najgorętsze umysły nie chciały takiej katastrofy. Pierwsze jaskółki odległego pokoju pojawiły się już za rządów premier Margaret Thatcher, a później Johna Majora. To były lata 80/90 ubiegłego stulecia. Wówczas to politycy w Londynie zrozumieli, że bez próby nawiązania kontaktów z IRA, nie może być mowy o politycznym rozwiązaniu kryzysu. Podpisane lata później przez Tony'ego Blaira porozumienie zadało kłam przekonaniu, że tylko siła i militarne status quo mogły kontrolować beczkę z prochem, jaką przez większość XX wieko była Irlandia.

Dziś, z czterodniową wizytą do Londynu po raz pierwszy przybywa prezydent Republiki Irlandii. To wydarzenie historyczne i bez precedensu.  Trzy lata temu, w historii zapisała się podróż królowej Elżbiety II. Monarchini została przyjęta przez mieszkańców Zielonej Wyspy nad wyraz życzliwie. Wieczorem pan prezydent, Michael D. Higgins, zje z nią kolację w pałacu w Windsorze, a towarzyszyć mu będzie, między innymi, były komendant IRA, dziś minister w północnoirlandzkim rządzie, Martin McGuinness. Jest on jednym z żywych symboli procesu pokojowego. Podobnie jak prezydent i królowa. Jeszcze przed kilkoma laty, gdy w wyborach powszechnych został wybrany w Ulsterze posłem do brytyjskiego parlamentu, odmówił przekroczenia westminsterskiego progu. Nie uznawał zwierzchności korony nad Irlandią Północną, ani królowej jako głowy swego podzielonego kraju. Dziś zje w jej towarzystwie kawior i łososia. 

Historia nie dziej się sama. Tworzą  ja ludzie, gotowi do poświeceń, wyrzeczeń i kompromistów. Obecnie wsiadam do autobusu w Londynie i idę  do pubu, bez leku,  że w każdej chwili może mi  na głowę zwalić się sufit. W prawdzie IRA ostrzegała przed detonacją bomb, ale wiele z nich wybuchło za wcześnie lub ostrzeżenia te nie nadeszły w porę. Ja również powitam pana prezydenta Higginsa w imieniu swoim i moich dzieci urodzonych w tamtych niebezpiecznych czasach. W nadziei, że idea porozumienia zarazi swym wirusem inne zapalne regiony naszej planety. Bo pokój jest chorobą przenoszoną w powietrzu - rozmową przy stole.