Istotą fotografii nie jest rejestrowany obraz. To przede wszystkim rytuał, w jakim on powstaje i jego osobiste przeżywanie. Odmian jest wiele. Co najmniej tyle, ile jest ludzi parających się tą sztuką. Są więc rytuały świadome i te przezroczyste. Jedne rzeźbią wrażliwość, inne karmią instynkt fotograficznym fast-foodem. Nie chcę wydawać osądów, bo każdy fotograf dokonuje własnego wyboru. Wszyscy natomiast dzielimy ze sobą tę samą przestrzeń. Choć generalnie robi się w niej ciaśniej, działamy równolegle nie wchodząc sobie w drogę. To ważna zasada foto-współ-istnienia.

Tramwajowe tory w Gandawie. Wokół turyści zachwycający się  belgijskim cudem, a ja, z nosem przy bruku, daje się hipnotyzować metalowym szynom. Nikt mnie nie widzi. Jestem niewidzialny. Zmierzam w kierunku miejsca, gdzie zdjęcie może odjechać w prawo lub w lewo. Nie wiem, w którą ucieknie stronę. Wiem natomiast jak w kadrze zarzucić kotwicę by wzrok odbiorcy popłynął gdzie pragnę. Ustawiam obiektyw i czekam sekundę, bez obaw, że zaraz przejedzie mnie tramwaj. Robię zdjęcie. Odchodzę. Tym razem to nie była jazda na gapę.  

Przestrzeń mojego fotograficznego działania jest skromna. Czasami sam sobie wchodzę w paradę, gdy szukam w rzeczywistości szparki dla własnej wizji. Lubię wówczas porównywać się do kreta. Kret jest bowiem zwierzęciem nieskomplikowanym - robi swoje i go nie widać. Widoczne są natomiast efekty jego pracy. Jedni po nich depczą, inni podziwiają. Takie z natury jest moje kretowisko.

To nie muszą być epickie obrazy. Wręcz przeciwnie. Unikam sytuacji, które najczęściej wabią człowieka z aparatem. Zwalczam tę pokusę. Nie z arogancji lecz z przekonania, że by robić zdjęcia musi starczyć mi siły. Fotografowanie jest bowiem fizycznym rytuałem. Oprócz umiejętnego spojrzenia na świat, to także spalanie kalorii. Zdjęcia stracą szlif, jeśli nie wskrzesimy w sobie skupienia i napięcia mięśni. Samo oko nie wystarczy. Ważne są mocne uda i ramiona, które w każdych warunkach zastąpią statyw.  Najmniej w tym kontekście chodzi o sprzęt. Ważne jest to, by go unieść.

Aparat to młotek, a zdjęcie to gwóźdź - zawsze powtarzam tę maksymę rozmawiając o fotografii. Nie musi być zrobiony ze złota, ale powinien działać niezawodnie. W trójkącie optyki światła i czasu, aparat dla fotografa jest narzędziem bezosobowym. Nieważna jest marka, ważne jest natomiast jego rytualne znaczenie. Na przykład słynny czeski fotograf, Miroslaw Tichy, całe życie robił zdjęcia wykonanym przez siebie aparatem z tektury. Dziś czytamy o nim w historii światowej fotografii. 

Niezbędną częścią rytuału jest dla mnie wprowadzenie formalnych ograniczeń - mała krata pamięci w aparacie i wyłączony monitor zazwyczaj wystarczają by myśleć wyłącznie o zdjęciach, które mają znaczenie. Włącza się wtedy analogowy tryb pracy. Nie marnuję klatek, a co niezmiernie ważne, oszczędzam czas. Nie chcę krytykować, więc nazwijmy to przestrogą.  Współczesna fotografia nie zna gorszych wrogów od maszynowego naciskania migawki i natychmiastowego podglądania obrazu. Często w ten sposób zdjęcia trafiają do kosza, zanim mają okazję dojrzeć na matrycy. To dzieciobójstwo popełnione z niecierpliwości - śmiertelny grzech ciułaczy megabajtów.

Myślę, że warto popracować nad własnym rytuałem, nawet jeśli wymaga on od nas świętej cierpliwości. To daje szanse na wypracowanie stylu, który pojawia się później, już w bardziej świadomym uprawianiu fotografii. I nieważne czy robimy zdjęcia z pasji czy dla prostego zabicia czasu - dziurawą siecią nie schwytamy rybki! Więc ją łatam codziennie, uważając by nie zjeść przy okazji wszystkich rozumów.