Człowiek nie jest łatwopalny. Żeby się nim stać, trzeba przekroczyć kilka granic. Pierwszą jest podjęcie decyzji - to zabieg świadomy. Może być bardziej lub mniej poczytalny, ale to ludzka ręka zapali zapalniczkę, wiedząc, co stanie się za chwilę. Drugą jest kres psychicznej tolerancji. Na osobiste kłopoty lub szerzej - wobec tego, co dzieje się wokół. Jeśli człowiek płonie w ramach protestu, przekroczona zostaje jeszcze jedna granica - beznadziejnej wiary, że nie ma szans na zmianę. Że nikt go nie słucha. Że musi położyć się na stosie.

Akty samospalenia nie należą do rzadkości. Kto nie zna wstrząsającego filmu, na którym buddyjski mnich płonie jak żywa pochodnia? Siedzi nieruchomo w kuli różowego ognia. Nie wykrzykuje żadnych haseł. Po prostu umiera. Zrobił to w 1963 roku w Wietnamie. Doszedł do wniosku, że by walczyć z każdą formą opresji, buddyzm - jak inne religie - również potrzebuje męczenników. Dosłownie wybrał światło, zamiast ciemności. Samobójstwo w ogniu, zamiast walkę z drugim człowiekiem. Tak wówczas teologicznie interpretowano jego ofiarę.

Od niepamiętnych czasów ludzie kładli się na ołtarzu ideologii. Płonęli w Stanach Zjednoczonych z powodu wojny w Wietnamie. W Chile, przeciwko dyktaturze generała Augusto Pinocheta, czy bliżej naszej szerokości geograficznej - w Związku Radzieckim lub Czechosłowacji - protestując przeciwko komunistycznej władzy. Wreszcie w Polsce, gdzie katolicki dogmat wiary kategorycznie zakazuje odbierania sobie życia. Jednak coś pękało w tych ludziach do tego stopnia, że liczył się wyłącznie symbol. Ostateczny i osiągany w niewyobrażalnych męczarniach.

Dramat Ryszarda Siwca jest dziś doskonale udokumentowany, ale w 1968 roku Polska o nim nie słyszała. Zamiast internetu i serwisów społecznościowych, panowała wówczas cenzura. Mężczyzna spłonął na oczach tysięcy ludzi na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Wiemy dlaczego. Zostawił nagranie, gdzie dramatycznym głosem protestuje przeciwko polskiej interwencji militarnej w Czechosłowacji. Ten księgowy z Przemyśla był z zawodu filozofem. Tego dnia coś w nim pękło. Tym czymś był polski udział w tłumieniu Praskiej Wiosny.

Relacjonujący na żywo uroczystości dożynek prezenterzy polskiego radia, musieli bez zająknięcia opisywać wirujący folklor. Tymczasem na ich oczach płonął człowiek. Z lewej partyjni dygnitarze, z prawej żywa pochodnia - i ani słowa o tym na radiowej antenie. Potem z łatwością komunistyczny aparat zrobił z Ryszarda Siwca szaleńca. Dziś wiemy, że nim nie był.

Jak silna musi być motywacja ludzi, którzy decydują się na taki czyn? Po oglądnięciu archiwalnych filmów z Warszawy, nie mam wątpliwości, że olbrzymia. Tak też było 37 lat temu w Krakowie, gdzie na tamtejszym Rynku spalił się Walenty Badylak. Zrobił to dwa dni przed wyborami do sejmu PRL, by zaprotestować przeciwko ukrywaniu prawdy o Katyniu. Dziś, w miejscu gdzie poniesiona została ta ofiara, znajduje się tablica pamiątkowa.

Stadionu dziesięciolecia już nie ma, ale w Krakowie składane są kwiaty. Obaj samobójcy uważani są za bohaterów. Wpisali się do polskiej martyrologii, choć z chrześcijańskiego punktu widzenia, można mieć zastrzeżenia do formy protestu. Niemniej, w świadomości Polaków, zostaną na zawsze świeckimi świętymi. Pamięć po nich jest nietykalna.

Warto się zastanowić, o czym myślą ludzie na kilka sekund przed dokonaniem takiego czynu. Pomińmy ich motywację. Wiedzą, że człowiek nie jest substancją łatwopalną, więc muszą się przygotować. Potrzeba jest benzyna lub inny środek zapalający. Zapałki lub zapalniczka, a przede wszystkim odpowiednie miejsce.

To nie są czyny, których dokonuje się w środku lasu lub na szczycie góry. Mają określony cel propagandowy i powinny się odbić szerokim echem. W przeciwnym razie - po co się zabijać?

Jak każdy samobójca, człowiek, który za chwile przestanie istnieć, jest pobudzony. Z łatwością można go pomylić z szaleńcem. Dlatego tylko dokładne zbadanie okoliczności i istniejących dowodów - nagrań, pożegnalnych listów czy stawianych żądań - może dać pełen obraz tej desperacji. Bo ponad wszelką wątpliwość, to ona popycha ludzi do takich czynów.

Polsce niepotrzebni są nowi męczennicy. Tu chyba panuje powszechna zgoda. Rodzice w domu, nauczyciele w szkole i ksiądz na ambonie powtarzają, że życie jest najwyższą wartością i nie wolno go pochopnie tracić. Jeśli już do tego dochodzi w formie protestu, należy to uszanować. Dziennikarskim obowiązkiem jest relacjonowanie faktów, a obywatelskim, zrozumienie przyczyn, dla których ktoś w imię idei odbiera sobie życie .

Nie zamieniałbym jednak grobów tych ludzi w świątynie, ani nie paliłbym zniczy w miejscach kaźni - nie chcę by znajdowali naśladowców. Zadałbym jednak sobie kilka pytań: kto, gdzie i w jakim celu to zrobił? Co go do tego skłoniło i czy nie było innych możliwości? Na pewno nie udawałbym, że winne jest szaleństwo lub nieszczęśliwy wypadek z benzyną.