Partia Tuska i Schetyny jest tak naprawdę rodzaju męskiego. Sporo się mówi ostatnio o szorstkiej męskiej rywalizacji w PO pomiędzy premierem i marszałkiem Sejmu. A gdzie w tym testosteronowym świecie są panie?

Na początek fakty: we władzach partii na 14 osób - dwie kobiety, we władzach klubu na jedenaście - trzy. To i tak pewien postęp, bo jeszcze niedawno, gdy szefował Grzegorz Schetyna, nie było żadnej. Posłanki PO częściej widuje się na zakupach w galeriach handlowych i w restauracjach. Potrzebne są ewentualnie wtedy gdy w kampanii trzeba pójść do gabinetu Bronisława Komorowskiego i zapewnić, ze ówczesny kandydat to prawdziwy mężczyzna. Na co dzień ich partyjni koledzy mówią o nich "Klub Lejdis".

Ale teraz ów klub stał się obiektem pożądania. Donald Tusk proponując, aby w nowym rozszerzonym zarządzie partii było więcej kobiet, nie zrobił tego z prawdziwej potrzeby otoczenia się paniami, a z potrzeby utrzymania pełnej kontroli nad partią. Premier ma świadomość, że współpracownicy Schetyny podpadli koleżankom stwierdzeniami, iż nie ma mowy o przeforsowaniu projektu zakładającego, że na każdej liście na pięć pierwszych miejsc dwa przypadały kobietom. O parytetach już nie mówiąc. Wielokrotnie słyszałam od szefów regionów - mężczyzn, iż w takiej sytuacji w ogóle nie dałoby się ułożyć list wyborczych. Ot, polityka to męska rzecz spowita dymem cygar. Panie tylko czasami są potrzebne.