Z Warszawy do Santiago de Compostela przeszedł 4000 kilometrów, przez całe Karpaty - około 2000, a najdłuższym górskim szlakiem Słowacji zimą - prawie 850. Za pierwszą z tych wędrówek został wyróżniony na tegorocznych Kolosach w kategorii "Wyczyn roku". Podróżnik Łukasz Supergan w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Michałem Rodakiem opowiada o wspaniałych przeżyciach, ludziach, których spotkał i tym, co najbardziej pociągające w długich pieszych wędrówkach. Udowadnia też, że by zrobić coś wielkiego, nie trzeba wyjeżdżać daleko, a wiele wciąż pozostaje do odkrycia bardzo blisko nas. "Rzeczy, które widziałem idąc przez Karpaty, były równie piękne i niezwykłe, jak te, które widuje się gdzieś w południowo-wschodniej Azji, czy w Indiach, krajach, które uważamy za egzotyczne" - podkreśla.

REKLAMA

Michał Rodak: Podliczyłeś, ile kilometrów przeszedłeś w ostatnim roku?

Łukasz Supergan: Około 7000, ale to trudno policzyć. Zawsze wychodzi to tak plus lub minus 100-200 kilometrów, ale 7000 kilometrów pieszo to jest mniej więcej tyle, ile się udało przejść.

A ile dni spędziłeś w podróży?

214, gdyby policzyć same dni marszu. Były jakieś przerwy między tymi wędrówkami, ale to 214 dni ciągłego marszu przez Europę.

Kogoś, kto przechodzi 7000 kilometrów w ciągu roku jeszcze bolą nogi, kiedy wybiera się na zwykłą, weekendową wycieczkę w góry? Pojawia się jeszcze to uczucie, czy już w ogóle nie zwracasz na to uwagi?

Tak, jest. Ostatnio zresztą tego doświadczyłem na krótkiej, jednodniowej wycieczce w Tatrach, kiedy czułem, że forma jednak nie jest ta i że po powrocie do Polski nie zregenerowałem organizmu tak bardzo, jak powinienem. Zabrakło odpoczynku, a może jakiegoś rozciągnięcia mięśni.

Za tobą trzy wielkie wyprawy w ciągu ostatniego roku. Zaczynając od przejścia z Warszawy do Santiago de Compostela - 4000 kilometrów, później Łuk Karpat i ostatnio najdłuższy szlak górski na Słowacji - Szlak Bohaterów Słowackiego Powstania Narodowego (Cesta Hrdinov SNP). Która była dla Ciebie najważniejsza? Właśnie ta do Santiago?

Tak, zdecydowanie tak, ale chyba nie tylko dlatego, że była najdłuższa. Nigdy wcześniej i później nie zrobiłem takiego dystansu i sam nie wiedziałem, jak będę się czuł w trakcie i po przejściu, bo to jednak 4000 kilometrów... Co prawda szedłem głównie przez tereny nizinne, gór było stosunkowo niewiele, ale jednak 4000 kilometrów od Warszawy do wybrzeża Atlantyku w Hiszpanii to prawie 4 miesiące. Nie wiedziałem, jak będzie się zachowywać i ciało, i umysł podczas takiej drogi. A z drugiej strony - spotkania z ludźmi sprawiły, że to była rzeczywiście moja najważniejsza droga w ciągu tego ostatniego roku. Nie sam fakt, że zobaczyłem jakieś ciekawe rzeczy, chociaż to też się zdarzyło, ale właśnie spotkania z ludźmi na szlaku do Santiago były takie wyjątkowe.

Skąd w ogóle wziął się pomysł na taką wyprawę? To miał być właśnie pewien sprawdzian siebie, swojej duszy, nastawienia, mentalności?

Trochę trudno mi to opowiedzieć, bo jeszcze 1,5 roku temu w ogóle nie wiedziałem, co to jest Santiago. Trafiłem na tę nazwę dość przypadkowo w jakiejś książce i to nie była ta znana książka Paulo Coelho. Zastanowiło mnie to wtedy, postanowiłem sprawdzić, co to jest i znalazłem informację o szlaku pielgrzymkowym, który idzie przez całą Hiszpanię - 850 kilometrów, choć zależy jaki wariant się wybierze. Pomyślałem wtedy, że to jest całkiem fajny pomysł. Miesięczna wędrówka, bo zajmuje właśnie mniej więcej tyle, a ja przecież lubię chodzić, lubię takie długie szlaki. Już wcześniej robiłem takie długodystansowe przemarsze przez góry i czemu nie? A później przyszło mi do głowy, że to w sumie byłby fajny pomysł na to, żeby poznać Europę, poznać trochę lepiej ten kontynent, na którym się mieszka. Zdarzyło mi się sporo podróżować np. po Azji, a tak naprawdę bardzo słabo znałem swój własny kawałek świata i wtedy pomyślałem: "Kurczę, to jest ciekawy pomysł. Spróbujmy". Spakowałem plecak i wyszedłem z domu. Oczywiście przez kilka miesięcy się do tego przygotowywałem, ale to były przegotowania bardziej mentalne.

Jak idzie się bez przerwy 4000 kilometrów? Jakie to jest w ogóle uczucie? Czy po którymś z kolei dniu to już jest przyzwyczajenie i po prostu wstajesz rano, ubierasz się, wychodzisz? Myślę, że niewiele osób jest sobie w stanie wyobrazić wędrówkę przez tyle kilometrów...

Tak, jest w pewnym momencie coś takiego. Pamiętam, że szedłem przez całą Polskę - od Warszawy do Poznania i bardziej na południe w stronę granicy z Czechami i sam ten fragment pokonałem w trzy tygodnie. To był taki czas, kiedy w ogóle ciało przyzwyczajało się do tego rytmu, wysiłku i rozglądałem się dookoła. Teoretycznie każdy z nas zna swój kraj, a okazało się, że nawet idąc przez Polskę można zobaczyć całkiem ciekawe rzeczy. Gdzieś w Czechach nastąpił taki moment w podróży, który bardzo lubię, kiedy następuje coś takiego, że człowiek zapomina, jak to było, kiedy był osiadły, a ten codzienny rytm wstawania, ubierania się i marszu przez 12 godzin na dobę, jedzenia, odpoczynków, szukania miejsca do snu staje się taki naturalny. To że idzie, staje się dla człowieka normalnym życiem. Człowiek czuje się trochę jak gdyby zawsze to robił, jak gdyby rzeczywistość się zamknęła właśnie w obrębie tych czterech miesięcy, a wcześniej nie było nic.

Wydaje mi się, że w chodzeniu jest coś specyficznego. Kiedy tak o tym myślałem, dlaczego w ogóle mam iść na taką pielgrzymkę, przyszło mi do głowy, że w sumie w prawie we wszystkich religiach, kulturach jest jakiś motyw wędrowania, pielgrzymowania. Muzułmanie idą do Mekki, chrześcijanie też pielgrzymują - Polacy do Częstochowy. Ten ruch pielgrzymkowy jest u nas dość rozwinięty. Wędrują też buddyści. Ten motyw jest i nawet po sobie to doświadczyłem, że taki długi marsz daje trochę inny stan świadomości.

"Na końcu nie ma euforii. Jest ulga"

Przechodzisz 4000 kilometrów, dochodzisz do celu i co czujesz?

Przede wszystkim wielką ulgę. To nie eksplozja szczęścia, nie było euforii. To była po prostu wielka ulga, że te wszystkie zmartwienia związane z szukaniem drogi, z zaopatrzeniem, z noclegami mogę po prostu odłożyć na bok i to wszystko już się skończyło. Natomiast teraz, kiedy o tym myślę, a właściwie w każdej tego typu wędrówce tego doświadczyłem, że ten ostatni moment w gruncie rzeczy nie jest taki ważny. Ja bym to porównał do okładki książki, która może być fajna, kolorowa, ale to tylko okładka. Najważniejsze jest to, co jest pomiędzy. Tak samo było w tej drodze do Santiago i w ogóle wszystkich moich zeszłorocznych wędrówkach. Najważniejsze było to, co działo się w trakcie, a zakończenie było takim fajnym elementem, ale to było tylko zakończenie. Ważny był sam proces, a nie to, że dotarło się do jakiegoś celu.

Przy okazji zobaczyłeś wiele miejsc, w których wcześniej nie byłeś. Poznałeś też pewnie wielu ludzi. Jak oni reagowali, gdy mówiłeś im, że chcesz przejść 4000 kilometrów?

Pierwsze takie pytania padały już w Polsce. Kilka dni po wyjściu z Warszawy, kiedy szedłem brzegiem Wisły, pracujący rolnicy pytali mnie dokąd idę. Mówiłem, że na pielgrzymkę do Gniezna, bo rzeczywiście szedłem przez Gniezno i po 10 dniach tam dotarłem. Stwierdziłem, że jeśli powiem im, że idę do Hiszpanii, to mnie wyśmieją.

Im dalej, tym łatwiej było o tym mówić.

Tak, już na południu Polski, czy w Czechach i dalej nie miałem z tym problemu. Ludzie podchodzili do tego bardzo pozytywnie. Oczywiście byli zaskoczeni, ale nie wszędzie, bo już np. w Niemczech spotykałem ludzi, którzy przyjmowali to na spokojnie. Sami osobiście znali kogoś, kto z południowych Niemiec przeszedł do Santiago. To jakieś 2-2,5 tysiąca kilometrów. Gdzieś w połowie mojej drogi, w okolicach granicy francusko-niemieckiej zdarza się, że stamtąd już ludzie wędrują do Santiago. Tam zaczynają się takie dobrze utrzymane szlaki pielgrzymkowe, od czasu do czasu oznakowane, czy zaopatrzone w schroniska dla pielgrzymów.

Po powrocie napisałeś, że cała czteromiesięczna wyprawa kosztowała cię 400 euro. Rzeczywiście tak było?

Tak. 400 euro na łącznie 111 dni. Średni dzienny budżet był trochę większy niż 3,5 euro. To jest możliwe. To kosztowało mnie naprawdę wielu wyrzeczeń. Nie o wszystkim nawet potrafię opowiedzieć. Owszem, bywało ciężko, ale nie było to niemożliwe. Oczywiście dużo udało się dzięki pomocy innych ludzi. To jest fascynujące na tym szlaku do Santiago, że tam po prostu ludzie pomagają sobie nawzajem. Nawet w takich miejscach, gdzie pielgrzymów jest dużo, gdzie ten ruch pielgrzymkowy jest intensywny, są schroniska, gdzie można się zatrzymać i to nie za ustaloną kwotę, ale za dobrowolny datek. Jeżeli ktoś jest naprawdę biedny i go po prostu nie stać, może się tam zatrzymać nawet za darmo.

To było jedno z piękniejszych doświadczeń na tym szlaku do Santiago - nawet trudno mi to nazwać gościnnością. To było coś więcej ze strony ludzi, których się spotykało. Właściwie w każdym kraju - od Polski aż do Hiszpanii - przynajmniej kilka razy zdarzyło się, że ktoś widząc mnie na szlaku, pomógł mi. Czasami to mogło być zaproszenie do domu, co zdarzyło się przynajmniej raz w każdym kraju, a czasami to była taka zwykła niematerialna pomoc. Czasami ktoś po prostu dodawał otuchy i energii, żebym był w stanie iść dalej.

To że dotarłem do Santiago, to była wisienka na torcie, natomiast spotkania z ludźmi w trakcie były tą esencją. Ale też samo zobaczenie Europy. Kiedy idzie się wolno, jednocześnie widzi się więcej. Mamy wtedy dużo czasu na obserwowanie tego, co jest dookoła nas. Widzi się wszystko intensywniej. Każde miejsce mija się przez długi czas. Niezwykłe było odkrywanie takich drobnych różnic, które nas dzielą. Wydawało mi się, kiedy wyruszałem w tę drogę, że Europa jest w miarę homogeniczna, że jesteśmy z jednego pnia, z jednej kultury, a nawet mówimy podobnymi językami. Później okazało się, że jest mnóstwo takich drobnych szczegółów, które nas dzielą i nie chodzi tylko o granice państwowe, ale też różnice kulturowe, które sprawiają, że np. idąc przez południową Francję czułem się zupełnie inaczej niż zaledwie paręset kilometrów wcześniej przez wschód tego kraju. Dwie różne prowincje niemieckie - Badenia i Bawaria - mogły się różnić między sobą diametralnie. Odkrywanie tych drobnych różnić np. w gospodarowaniu swoją przestrzenią, tym, jak wyglądają domy, czym zajmują się w wolnym czasie, jakie jest ich podejście do religii, do czasu wolnego to było coś fascynującego.

PRZECZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY Z ŁUKASZEM SUPERGANEM!

"Czułem, że mam rachunek do wyrównania"

Wróciłeś, było ci mało, więc wyszedłeś po paru dniach i przeszedłeś cały Łuk Karpat. Tak dokładnie było?

Tak, ale tu muszę powiedzieć, że już w momencie, kiedy ruszałem do Santiago wiedziałem, że chcę to zrobić. Szedłem tam z zamysłem, że za jakieś 3-4 miesiące dojdę do Hiszpanii, na wybrzeże Atlantyku, ale bezpośrednio stamtąd wrócę do Polski i prawie od razu będę jechać na wschód Europy. Wiedziałem z góry, że muszę oszczędzać moje siły - i fizyczne, i psychiczne - żeby móc zrobić tę drugą trasę.

Ale dlaczego wybrałeś się na Łuk Karpat po raz drugi?

Chciałem w ciągu tego roku zobaczyć zachód Europy i to udało się w czasie tej wędrówki do Santiago, a trochę dla dopełnienia czułem, że fajnie byłoby zobaczyć kraje na wschód i południe od Polski, czyli Rumunię, Ukrainę, Słowację. Dalej nie zaglądałem. 10 lat temu udało mi się zrobić tę trasę Łukiem Karpat. Jeszcze wtedy jako młodemu studentowi. Nie wiem w ogóle jak mi się to udało. Szedłem wtedy z minimalnym doświadczeniem. Z plecakiem, który czasami miał 25 kilogramów, a ja nie należę do najmocniej zbudowanych. Wyglądało to, jakbym dźwigał drugiego siebie na plecach.

Miałem takie poczucie, że cała ta wędrówka sprzed 10 lat kosztowała mnie bardzo dużo sił i że bardzo mało wtedy zobaczyłem tego, co było dookoła mnie. Skupiałem się tylko na tym, żeby iść do przodu, a nie na tym, żeby trochę rozejrzeć się dookoła siebie. Chodził za mną taki niewyrównany rachunek. Stwierdziłem, że chcę pójść na tę drogę jeszcze raz, tym razem z większym doświadczeniem, ale z dwa razy mniejszym plecakiem i bardziej skupić się na ludziach. Bardziej obserwować jak żyją mieszkańcy tych gór, w tym regionie, który my nazywamy wschodnią Europą. Karpaty były do tego pretekstem.

Po czym wróciłeś i wybrałeś się w 840 kilometrów przez Słowację. Można porównać ten najdłuższy słowacki szlak do polskiego Głównego Szlaku Beskidzkiego?

Słowacki jest trudniejszy. Nigdy nie przeszedłem w całości tego polskiego, przechodziłem go odcinkami i myślę, że całości już nie będzie mi się chciało, natomiast słowacki - dłuższy o 300 kilometrów - jest trudniejszy.

To była ostatnia z moich trzech wędrówek, które postanowiłem zrobić w ostatnim roku. Zacząłem w kwietniu 2013 roku, a przejście Słowacji skończyłem w lutym tego roku. To już nie była wędrówka, żeby poznawać kultury, ludzi, obserwować różnice itd. Wiedziałem z góry, że będę szedł zimą przez góry sam. Wiedziałem, że będzie trudno, a taka trudna wędrówka powoduje, że człowiek zderza się sam ze sobą. Byłem sam ze sobą przez kilka tygodni i nie miałem możliwości, by polegać na kimkolwiek innym. Szedłem w obrębie jednego kraju. Od najdalej na wschód wysuniętego punktu Słowacji do granicy austriackiej na południowym-zachodzie. Była to najdłuższa droga, jaką zrobiłem kiedykolwiek zimą.

"Nie trzeba jeździć daleko. Wielkie rzeczy można robić tuż obok nas"

Ale w przeszłości byłeś i w Himalajach, Karakorum, Pamirze, innych częściach Azji. Ten powrót do Europy to jest chęć pokazania, że nie trzeba wyjeżdżać bardzo daleko, żeby zrobić coś ważnego, wielkiego, przede wszystkim dla siebie?

Tak, to też mi przyszło do głowy. Kiedy mówi się słowo podróżowanie, to wielu osobom przychodzi do głowy, że podróż oznacza przede wszystkim wyjazd gdzieś daleko, gdzieś w nieznane i to, że taki wyjazd musi niestety trochę kosztować. Natomiast wszystkie te moje wędrówki w ostatnim roku pokazały mi coś dokładnie odwrotnego - że podróżować można również po Europie, można nawet po Polsce i cały czas będzie to podróż. Że mogą to być podróże stosunkowo tanie, a jednocześnie bardzo zmieniające nas samych. Jeżeli jesteśmy otwarci na innych ludzi, to, co nas otacza, to taka podróż może nas naprawdę zmienić. Wiem, bo sam tego doświadczyłem. Szczególnie zmieniająca była ta droga do Santiago, ale ta wędrówka Łukiem Karpat czy ostatnia droga przez zimową Słowację też. Kiedy człowiek jest samotny na szlaku w dosyć odludnym terenie, to musi się zderzyć sam ze sobą. Jest to wielka lekcja pokory wobec gór i wobec siebie. Dla mnie to była też bardzo duża lekcja cierpliwości, bo zima była na Słowacji jaka była, ale przez cztery tygodnie miałem dosyć ciężkie zimowe warunki i tylko one nauczyły mnie cierpliwości.

Twoje wędrówki pokazują, że blisko, tuż obok nas, mamy coś, co też możemy zdobywać, gdzie możemy jeździć i spędzać czas. Odkrywać coś nowego także w sobie, niekoniecznie udając się daleko, np. w Himalaje.

To mnie zafascynowało. W momencie, kiedy szykowałem wyjazd na zimową Słowację, nigdy nie wcześniej nie wiedziałem, że Słowacy tak, jak my posiadamy Główny Szlak Beskidzki, też mają czerwony szlak prowadzący przez cały kraj. Tego dowiedziałem się dosłownie pół roku temu.

Słowacy lubią chodzić po swoich górach i umieszczają w internecie relacje z przejścia tego szlaku. Są tacy, którzy przeszli go w całości, bo nie jest to jakieś szalenie trudne, ale kiedy szukałem informacji, okazało się, że nie było ani jednego przejścia zimowego. Pytałem nawet ludzi ze Słowacji, którzy zajmują się tym szlakiem, prowadzą portal na jego temat. Prosiłem ich o informacje, czy są jakieś zimowe przejścia. Okazało się, że takich informacji nie mieli. Do tej pory nie mam pojęcia, czy to było pierwsze zimowe przejście tego szlaku. Być może tak, ale nie chcę być aż tak zadufany w sobie. Być może ktoś to kiedyś zrobił zimą i po prostu tego nie ogłosił. Ale to uświadomiło mi też, że nawet tutaj w Europie jest cała masa rzeczy, których nikt nie zrobił przed nami. Trzeba tylko wpaść na pomysł i się go trzymać.

W Polsce jeszcze też są takie miejsca do odkrycia?

Myślę, że tak. Nawet dużo łatwiej będzie odkryć takie miejsca np. w Polsce, niż w Tajlandii. Może nie dlatego że Tajlandia jest tak dobrze poznana, ale dlatego że chyba mamy tendencję do tego, żeby nie doceniać tego, co blisko nas. Wydaje mi się, że gdybyśmy wyjechali do wschodniej Polski, możemy spotkać miejsca równie fascynujące i można powiedzieć, że równie egzotyczne, jak gdzieś w dalekich krajach Azji. Takich momentów doświadczyłem np. na przejściu Łuku Karpat. Rzeczy, które tam widziałem, były równie piękne i niezwykłe, jak te, które widuje się gdzieś w południowo-wschodniej Azji, czy w Indiach, krajach, które uważamy za egzotyczne.

Wiosna w pełni. Są miejsca, które szczególnie byś polecił, np. na weekendowy wyjazd?

Takich miejsc są tysiące i w Polsce. Na zakończenie mogę podać drobną inspirację. Kiedy następnym razem będziecie jechali gdzieś na urlop, to nie zaczynajcie od szukania tanich lotów, od bukowania biletów na autokary, od rezerwacji hoteli, tylko spakujcie lekki plecak i wyjdźcie za drzwi własnego domu i idźcie przed siebie tak długo, jak możecie. Zobaczcie, co się będzie działo, bo z mojego doświadczenia wiem, że fajne miejsca i wspaniali ludzie stają nam na drodze szybciej, niż się tego spodziewamy.

Co dalej? Jak będą wyglądały twoje najbliższe miesiące?

W tej chwili skupię się trochę na pracy. Jakiś kapitał na kolejne przygody trzeba mieć, natomiast moim marzeniem jest powrót do Azji Centralnej. To jest miejsce, gdzie spędziłem kilka miesięcy i które kompletnie mnie zauroczyło. Zobaczyłem tam też najpiękniejsze góry, jakie kiedykolwiek widziałem. Chciałbym tam wrócić bardziej wspinaczkowo, ale to raczej kwestia przyszłego roku, przyszłego lata. W ciągu ostatnich miesięcy będę odrabiać straty finansowe i pracować nad kondycją, a w przyszłym roku miejmy nadzieję, że uda mi się tam wrócić i może przekroczyć moje pierwsze 7000 metrów w życiu.