„To jest taki sport, gdzie można wyjść sobie całą rodziną i po prostu pojeździć na łyżwach, spędzić miło czas, posłuchać w międzyczasie muzyki i jak komuś się uda, to zrobić mniej lub bardziej zaplanowanego pirueta” – mówi w rozmowie z Maciejem Pałahickim Luiza Złotkowska, dwukrotna medalistka olimpijska w łyżwiarstwie szybkim. O rekreacyjnej odmianie tej sportu opowiadamy dziś w cyklu „Sport dla każdego”.

REKLAMA

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio

Luiza Złotkowska

Maciej Pałahicki RMF FM: Jak to się w twoim przypadku zaczęło? Czy to były miłe, czy też bolesne początki?

Luiza Złotkowska: Moje pierwsze kroki na łyżwach były za sprawą mojego dziadka, który gdzieś pożyczył łyżwy figurowe i pierwsze kroki stawiałam na zamarzniętym jeziorze, więc było bardzo naturalnie, fajnie. Przyznam szczerze, że na tych figurówkach dość dobrze w pewnym momencie zaczęłam jeździć, ale to rzeczywiście zasługa dziadka.

Od razy złapałaś, jak to się robi, czy jednak - jak mawiają górale: "jak się nie przewrócis, to się nie naucys"?

I tutaj właśnie jest dalszy ciąg mojej historii z łyżwiarstwem, bo tak sobie kilka lat jeździłam na tych łyżwach figurowych, po czym poszłam do szkoły podstawowej i tam mieliśmy zamarznięte boisko, lodowisko przy szkole i w zimę sobie wszystkie dzieci jeździły, no i ja też, na tych moich pięknych figurówkach. Nauczyciel wychowania fizycznego zobaczył, że sobie świetnie radzę i zapytał mnie, czy nie chciałabym iść na trening łyżwiarstwa szybkiego, jechać do Warszawy, na warszawskie Stegny. Ja oczywiście się zgodziłam. Dostałam łyżwy, pierwszy raz w ogóle widziałam wtedy panczeny, bo tak nazywają się łyżwy do łyżwiarstwa szybkiego, bardzo długie. Założyłam je i trening trwał godzinę, bo może nie wszyscy wiedzą - lodowisko do łyżwiarstwa szybkiego ma 400 metrów i ja w przeciągu tej godziny, na tych moich pięknych panczenach, przebyłam kilometr, przebyłam całe dwa i pół kółka, czyli kilometr...

W ciągu godziny?

Tak, mówię że przebyłam, bo nie chciałam celowo używać słowa "przejechałam". Nie miało to kompletnie nic wspólnego z jazdą. Przewracałam się myślę, że co jakieś półtora metra, czołgałam się po lodzie, po prostu przesuwałam się paznokciami, łokciami, jak się tylko dało. Skończyło się tym, że skończyła się godzina treningu i była zapowiedź, żeby opuścić ten lód, żeby mogła wejść publiczna ślizgawka. Ja nie byłam w stanie dojechać do tego miejsca, gdzie się schodziło z lodu, więc panowie ochroniarze mnie, po prostu, musieli wziąć pod pachę i doholować do zejścia. To właśnie był mój pierwszy trening na panczenach, godzina - dwa i pół kółka. Teraz dla porównania mogę powiedzieć, że aktualnie mój rekord życiowy na jeden kilometr wynosi minutę i piętnaście sekund (1:15 min).

I rozumiem, że po tym treningu czołganym od razu się zakochałaś w panczenach.

No wręcz przeciwnie. Po tym treningu, z siniakami na kolanach, na łokciach, poobcierane w ogóle kostki od tych łyżew, bo to nie wygodne przecież wszystko, wróciłam do domu, no i powiedziałam, że chyba ja nie będę więcej jeździć na tych łyżwach, ale potem jeszcze z raz, dwa razy poszłam. Rzeczywiście nie pociągnęło mnie to, nie było to wielkie "WOW!" dla mnie, bo nie potrafiłam jeździć na łyżwach i wtedy, tenże właśnie nauczycie wychowania fizycznego był też w mojej szkole wicedyrektorem wtedy. Pamiętam jak dziś, bo u mnie w klasie sporo osób jeździło na te treningi, przyszedł na lekcję języka polskiego i pyta: "Majewski? No byłeś na treningu... Smagalski... był, Dębski, też był... Złotkowska - a ty czemu tak nie chodzisz na te treningi?" To była druga, bądź trzecia klasa szkoły podstawowej, więc szybką ripostę wymyśliłam i powiedziałam, że uczyłam się przecież na język polski, tutaj jakąś lekturę mieliśmy... No i właśnie wicedyrektor szkoły pół żartem, pół serio wtedy poprosił po prostu panią z języka polskiego, żeby przepytała mnie z tego rzekomo nauczonego się przeze mnie materiału. I od tej pory zaczęłam systematycznie chodzić na treningi.