Przeczytałem dwie różne książki na jeden temat i przeżyłem lekturowe rozdwojenie jaźni. Najpierw pochłonąłem publicystyczno-historyczny tom Rafała A. Ziemkiewicza pt. „Jakie piękne samobójstwo. Dlaczego Polacy walczyli o swoje zniewolenie?”, a potem dałem się wciągnąć w nasze heroiczne wojenne historie: „Bitwy polskich żołnierzy 1940-1944” pióra Joanny Wieliczki-Szarkowej ze wstępem prezydentowej Karoliny Kaczorowskiej. Choć pewnie powinienem odwrócić porządek swojej lektury.

Praca dr Wieliczki-Szarkowej jest relacją z najważniejszych zmagań polskich sił zbrojnych na całym świecie podczas II wojny światowej. To jest świetnie udokumentowane świadectwo pełne cytatów z książek wspomnieniowych. Opowieść zawiera wiele szczegółów militarnych, które mogą zaciekawić pasjonatów typów broni, uzbrojenia i umundurowania. Cywile - tacy jak ja, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z wojskiem- znajdą dla siebie pasjonujące opowieści, plastyczne opisy oraz las anegdot.

Z kolei publicystyczne dzieło Ziemkiewicza może posłużyć za pogłębiony krytyczny komentarz do dziejów polskiej walki "za naszą i waszą wolność". To jest rodzaj dekonstrukcji naszych narodowych mitów, próba przerwania zaklętego kręgu totalnych politycznych klęsk, służących potem za pożywkę dla fałszywych legend. Autor z charakterystyczną dla siebie pisarską pasją rozbija twardą skorupę polskich kłamstw, a także rozrywa grubą błonę podłości naszych rzekomych zachodnich sojuszników.  

Autor "Polactwa" opatrzył swoją najnowszą książkę podtytułem "Narracje o wojnie, szaleństwie i cynizmie" oraz poetyckim mottem - wierszem Stanisława Grochowiaka. Rymowany utwór dobrze oddaje ziemkiewiczowski punkt widzenia, wrogi naszej narodowej "donkiszoterii", rzucania się z rycerską, ułańską fantazją na wrogie wiatraki Historii. "Jakie piękne samobójstwo" jest ironiczną próbą narzucenia nam perspektywy "wnuka Sancho Pansy", antyromantyka, sprytnego pragmatyka.

"I wreszcie rycerz obumarł. Klap! ... / Trumna i wieńce. Świece do nieba, / A Pansa spłodził szesnaście bab, / Pięciu chłopaków do tego, co trzeba."  Ziemkiewicz spłodził w założeniu użyteczne dzieło. Sporządził remedium na martyrologiczną truciznę, odtrutkę na cykutę dla patriotów-straceńców. Pisarz ma dość kolejnych pokoleniowych samobójczych strategii. Nie chce, by generacje Polaków wchodziły w buty kamikadze, popychane do bezsensownych ofiar przez swych bezmyślnych liderów.

Publicysta udowadnia, jak młodzi, niedojrzali  przywódcy dawali się łatwo manipulować obcym dyplomatom. Jak dawali się hipnotyzować zagranicznym "mężom stanu", cynicznym czarodziejom myślącym wyłącznie o interesie własnego państwa kosztem Polski i Polaków. Jak byli łasi na dworskie komplementy i okazywane przesadnie wyrazy szacunku, dając się wciągać w różne geopolityczne pułapki, które kończyły się zwykle naszą narodową hekatombą. Postacią symbolem był tu Józef Beck.

Ziemkiewiczowski wątek przedwojennego szefa naszej dyplomacji nawiązuje do głośnej książki Piotra Zychowicza "Pakt Ribbentropp-Beck". Autor "Samobójstwa" nie ukrywa tych zbieżności, ale - jak sam podkreśla - nie po to, by snuć jakieś alternatywne historie. Za dużo było bowiem niewiadomych by, zdaniem Ziemkiewicza, rozwiązywać takie wojenne równania. Publicysta skupia się na nieudolności, żeby nie powiedzieć głupocie przedwojennych sanacyjnych elit, jako efekcie fatalnego doboru kadr.     

Tu publicysta rozwija treść swojej poprzedniej książki "Myśli nowoczesnego endeka", kontynuując ostrą krytykę piłsudczykowskich warstw rządzących, a zwłaszcza spadkobierców myśli Marszałka z lat trzydziestych XX wieku. Ziemkiewicz czyni to z punktu widzenia zwolennika Narodowej Demokracji, obrońcy, ba! piewcy tradycji Romana Dmowskiego. Tym jego publicystyka różni się od PRL-owskiej nagonki na "sanacyjną klikę". Pisarz nie robi za żadnego propagandystę. Jego krytyka jest rzetelna.     

Zachęcam do samodzielnej lektury, więc nie chcę zdradzać zbyt wiele. Chciałbym jedynie zacytować przejmujący fragment końcowy:  "Można gdybać, jak by nas traktował Hitler, gdybyśmy stali się jego sojusznikami, czy też może przy tej różnicy potencjałów - wasalami. Ale to, że Churchill z Rooseveltem posunęli się do zamordowania polskiego premiera, skoro wymknął im się spod kontroli, żadnego gdybania nie wymaga." Ręce same składają mi się tutaj do oklasków: "Brawo, Rafale Ziemkiewiczu!"           

Bardzo podoba mi się sposób argumentacji, pełen faktów, świadczących o dużej erudycji autora, a jednocześnie nie unikający osobistego, uczuciowego stosunku do poruszanej problematyki. Warto też zwrócić uwagę na język, często dosadny, pełen kolokwializmów. Lubię tę literacką tradycję. Proza Ziemkiewicza przypomina mi stylem słynny przedwojenny "doktorat" Karola Zbyszewskiego pt. "Niemcewicz od przodu i tyłu". Cieszę się, że mamy obecnie wybitnych kontynuatorów tego nurtu.    

Warto być może przy okazji wymienić inne "źródłowe" nazwiska, z których pełnymi garściami czerpią zarówno Ziemkiewicz jak i Zychowicz. Patronem ich demaskatorskiej twórczości, na którego obaj się powołują jest wybitny, nieżyjący historyk profesor Paweł Wieczorkiewicz, który postulował głęboką rewizję polskiej historii najnowszej, a właściwie napisanie jej od nowa. "Wiele poglądów i teorii, w które wszyscy głęboko wierzymy, nie ma nic wspólnego z prawdą" - twierdził prof. Wieczorkiewicz.  

Czytelnicy "Paktu Ribbentrop-Beck" oraz  "Obłędu '44 - Czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie" mogli dzięki autorowi Piotrowi Zychowiczowi zapoznać się z dorobkiem, albo przypomnieć sobie twórczość takich wspaniałych i niepokornych pisarzy jak Józef Mackiewicz i Stanisław Cat Mackiewicz oraz Władysław Studnicki. Ich analizy wyprzedziły epokę, w której je pisali. Borykali się za życia z kompletnym niezrozumieniem, a nawet z ostracyzmem i cenzurą.

Ich antysowiecka postawa i realizm w ocenie Niemiec oraz Anglii i Francji przysporzyły im samych problemów. I tak w już czerwcu 1939 W. Studnicki przewidywał  izolację Polski w wojnie z Niemcami i zdradę Wielkiej Brytanii i Francji, które jego zdaniem nie wypełnią sojuszniczych  zobowiązań wobec naszego kraju. Książka zatytułowana "Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej" została wydana bezdebitowo i skonfiskowana przez sanacyjne władze. Cóż, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.

Do tego grona wybitnych intelektualistów, którzy cieszą się uznaniem Zychowicza i Ziemkiewicza można dopisać Adolfa Bocheńskiego. Po lekturze "Paktu Ribbentrop-Beck" sięgnąłem w zeszłym roku po tom Bocheńskiego "Między Niemcami i Rosją". Byłem zaskoczony szerokością spojrzenia autora na stosunki sąsiedzkie II Rzeczypospolitej, relacje z ościennymi państwami i mniejszościami narodowymi. Tak się złożyło, że z postacią "Adzia" spotkałem się ponownie w książce Joanny Wieliczki-Szarkowej. 

Ten genialny i bardzo niezwykły człowiek jest swoistym bohaterem-refrenem co i raz wyłaniającym się z opowieści o polskim szlaku bitewnym podczas II wojny światowej. Nic dziwnego, bo ten polski intelektualista, przedstawiciel naszej wspaniałej przedwojennej inteligencji był niezmordowanym i odważnym żołnierzem. Uczestniczył w najważniejszych potyczkach, które złotymi zgłoskami zapisały się w historii XX wieku. Wystarczyłoby tylko wymienić nazwy geograficzne na jego wojennej trasie. 

Jako trzydziestolatek jako ochotnik brał udział w obronie Polski przed hitlerowską nawałą w 1939 roku, mimo że nie chciano go przyjąć do armii z powodu złego stanu zdrowia. Po zdradzieckim wkroczeniu Sowietów 17 września jego pułk przeszedł na Węgry. Stamtąd Bocheński razem ze swymi towarzyszami broni przedostał się do Francji. Z Brygadą Podhalańską trafił do Norwegii. Wziął udział w bitwie o Narwik i dostał Krzyż Walecznych. Na tym nie skończył się jego szlak żołnierskiej chwały.

Jego brygada została ewakuowana z Norwegii do Bretanii, a kiedy Francja skapitulowała, Bocheński  przeprowadzał wojskowych przez Pireneje. Ich drogi biegły potem do Anglii, a "Adzia" do Syrii, gdzie wstąpił do Brygady Karpackiej. Kolejnym etapem w jego odważnym życiu wojownika była obrona twierdzy w Tobruku  i zdobywanie klasztoru  Monte Cassino. W tej ostatniej bitwie został ranny. Jego bohaterskie losy to kontrapunkt antyromantycznej narracji Rafała Ziemkiewicza. "Adzio" kamikadze?

Trochę tak. Pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment z książki dr Szarkowej o tym wielkim oryginale. W "Bitwach polskich żołnierzy" czytamy: W trzeciej CKM (trzeciej kompanii karabinów maszynowych) znalazł się także ‘publicysta, z przekonań rojalista, co w Polsce należy do rzadkości, późniejszy bohater spod Ancony’, kawaler maltański Adolf Bocheński.  Nic dziwnego, że tak wielkie wrażenie zrobiła na mnie jego erudycyjna książka. Oto jakie wykształcenie miał poczciwy "Adzio":

Absolwent słynnej paryskiej szkoły dla dyplomatów (École libre des sciences politiques) i prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, wybitnie inteligentny, z powodu ‘braku proporcji między wzrostem a wagą ciała’ (za chudy i za wysoki) przy poborze wojskowym dostał kategorię ‘D’ i nawet przez protekcję nie udało mu się przed wojną ukończyć podchorążówki. Do 22 Pułku Ułanów zaciągnęli go dopiero wtedy, gdy podarował pułkowi prywatny osobowy samochód. Jego  format?  

Adzio, bo tak go nazywali przyjaciele, wyróżniał się znajomością historii, a po francusku pisał i mówił tak dobrze jak po polsku. Zgłębił także tajniki wiedzy wojskowej, studiując francuskie podręczniki, dzięki czemu potrafił zaskakiwać i  wprowadzać w zakłopotanie (...) wykładowców, ale ze zwykłym maszerowaniem nie mógł sobie poradzić. Tu w książce dr Wieliczki-Szarkowej następuje groteskowy  opis beznadziejnych starań "Adzia", aby dopasować  oporne ciało do wymogów wojskowej musztry.

Ma widocznie jakiś defekt mięśniowy, gdyż mimo jego usilnych i wytrwałych starań i ćwiczeń, nawet w godzinach pozaszkolnych, razem z lewą nogą idzie mu ku przodowi lewa ręka, a z prawą nogą - prawa ręka. Męczy się biedak godzinami, ale nie może przezwyciężyć tego dziwnego defektu w marszu - wspominał inny znany podchorąży, korespondent wojenny Marian Walentynowicz, współautor sławnych ‘Przygód Koziołka Matołka’." Po co cytuję obszerne opisy fizjonomii "Adzia"?

Czemu wybrałem z grubego tomu "Bitew polskich żołnierzy 1940-1944" tę jedną postać? Przecież książka zawiera portrety  szeregu innych wybitnych Polaków. Przecież możemy w niej przeczytać historie wzniosłe i podniosłe, jak choćby opowieść o pobycie polskich żołnierzy w Ziemi Świętej, o przybyciu wzruszonych wojaków nad Jezioro Genezaret, w miejsce nauczania i cudów Jezusa Chrystusa. Dlaczego więc ja tutaj obsesyjnie wracam do figury "Adzia" - czyli Adolfa Bocheńskiego?

Bo to dla mnie postać symbol-łącząca kolejne moje lektury, wzór przedwojennego polskiego inteligenta, fascynującej postaci ze świata, który już nie istnieje, zatopiony jak Atlantyda przez totalne kataklizmy. Kim byliby Ci Polacy - światowego formatu - gdyby nie byli zmuszeni do obrony Ojczyzny z karabinem w ręku? Zmuszeni? Nie! Ochoczo przystępujący do walki z wrogiem w imię imperatywu moralnego, wewnętrznego kompasu, którego magnetyczna igła zawsze wskazywała im dobro Kraju.

Kiedy czytałem o różnych wspaniałych "Adziach" w książce dr Szarkowej, przypominał mi się ostry sarkazm, którym przepojona jest ostatnia książka Ziemkiewicza. Autor "Samobójstwa" wykpiwając ideę polskiego "kapitału krwi", którym szafowali bez ograniczeń przywódcy Polski Podziemnej, cytuje znamienne wspomnienia Jerzego Giedroycia. Późniejszy twórca paryskiej "Kultury" nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy sam stykał się z przedstawicielami "wielkiej polskiej szkoły bohaterskiego umierania".

Nawiązałem kontakt z Lechoniem i Polonią amerykańską; załatwiłem z nimi, że Amerykanie dadzą sto stypendiów na studia na politechnikach. Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi. A Aleksandrowicz [kierujący działającymi przy armii Andersa szkołami], do którego z tym przyszedłem obruszył się na mnie i oświadczył: >>Gdyby Mój syn w czasie wojny poszedł na studia, tobym się go wyrzekł.<<  Jaki był los większości świetnie wyszkolonych przez Aleksandrowicza młodych ludzi?

Zginęli pod Monte Cassino - czytamy w książce Ziemkiewicza. Jak możemy doczytać w encyklopedii: W natarciu zginęło 923 żołnierzy, 2931 zostało rannych, a za zaginionych uznano 345, z których 251 powróciło do oddziałów po zakończeniu walk. Warto przy tym pamiętać, że udział Polaków w krwawych walkach o słynne wzgórze w  1944 roku był już kompletnie pozbawiony sensu. Po konferencji w Teheranie w 1943 roku było już jasne, że nasi "sojusznicy" oddali Polskę w łapy Stalina.

Sprzeczne targały mną uczucia, kiedy zapoznawałem się ze wzruszającym wstępem Karoliny Kaczorowskiej do książki "Bitwy Polskich żołnierzy 1940-1944": I szli bezdrożami nieludzkiej ziemi, ludzkie strzępy wyrwane z sowieckich łagrów, aby przywdziać żołnierski mundur, a potem zapisać tak bohaterską kartę na ziemi włoskiej, gdzie maki były czerwieńsze, bo z ‘polskiej wzrosłej krwi’. Moją krew szybciej tłoczyło mi serce, aż uderzała do głowy. A tu zimny mózg walczył z gorącymi emocjami.           

Napompowany płynną lekturą książki Rafała Ziemkiewicza, już nie mogłem całkiem bez uprzedzeń chłonąć wojennej wizji dr Joanny Wieliczki-Szarkowej. Z drugiej strony po uważnej lekturze tomu znakomitej pani historyk przewartościowałem w sobie nieco swoje radykalne wnioski, wyciągnięte z polskiej historii pod wpływem argumentacji świetnego i wpływowego publicysty. Dlatego wszystkim proponuję taki typ dwoistej lektury. Jest może trudniejsza, ale za to bardziej intrygująca i inspirująca.