"'Film 'Zniewolony' wpisuje się w rytm uspokajania sumień poprzez taki delikatny lincz. Bardzo wiele się po nim spodziewałem i nieco się rozczarowałem" ​- mówi w rozmowie z Katarzyną Sobiechowską-Szuchtą z redakcji kulturalnej RMF FM Łukasz Maciejewski, krytyk filmowy i teatralny, oceniając Oscara dla najlepszego filmu roku. Aż siedem statuetek otrzymała natomiast nominowana w dziesięciu kategoriach "Grawitacja". "To jest film, który zostanie w historii kina, przynajmniej tej dekady" - dodaje Maciejewski.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: Czy werdykt i Oskar dla "Zniewolonego" nie świadczy trochę o tym, że to są jednak bardzo amerykańskie nagrody? Bo właściwie poza Stanami ten film nie odniósł jakiegoś wielkiego, spektakularnego sukcesu.

Łukasz Maciejewski: Trafiłaś w sedno, tak. To jest film, po którym bardzo wiele się spodziewałem i przy okazji którego nieco się rozczarowałem. Mówimy o kinie świetnie zrobionym, wydaje mi się, że w sposób nowoczesny opowiadającym - w kategoriach czysto filmowych - o problemie niewolnictwa. Bo takich filmów było już sporo i one wygrywały albo dostawały nominacje do Oscarów - najsłynniejszy to pewnie "Kolor Purpury" Stevena Spielberga, bardzo lubię ten film. Natomiast tutaj mieliśmy Steve'a McQueena, czyli reżysera, po którym po jego dwóch filmach dotąd - "Głodzie" i " Wstydzie" - można by się spodziewać, że to będzie reżyser, który odmieni trochę język kina europejskiego, doceniany, nagradzany, komplementowany. A tutaj wydaje mi się, że on zachował tyle, ile w jakimś minimalnym stopniu mógł wywalczyć z producentami, z tej swojej specjalności polegającej na wykorzystywaniu cielesności, można powiedzieć zredukowanej, czy bardzo mocnych scen przemocy w stosunku do bohatera filmu.

O tyle cała historia jest konwencjonalna, że wpisuje się w ten "rytm Obamowski", czyli uspokajania sumień poprzez taki delikatny lincz. Bo to przecież, co złego, to nie my, to było kiedyś, kiedyś było niewolnictwo, kiedyś dopuszczaliśmy się takich zbrodni, więc sumienia są pocieszone. Tak jak zresztą film "Witaj w klubie". Te dwa filmy właśnie bym zestawiał - dosyć konwencjonalne, bardzo dobre filmowo, ale nieprzekraczające sytuacji, w której rzecz jest tylko poprawna albo bardzo dobra, nie jest wybitna. I mówiące na ważny temat, nagradzane ważnymi nagrodami w związku z tym.

To też ciekawe, że Brytyjczyk nakręcił film o niewolnictwie, który amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła jako swój najlepszy.

No, ale Brytyjczyk czarnoskóry, prawda? I dla którego, sądząc z lektury wywiadów ze Stevem McQueenem, to było bardzo ważne, żeby przedstawić tę historię opowiadającą o wykształconym czarnoskórym obywatelu Stanów Zjednoczonych na początku lat XIX wieku, który zostaje po prostu zmuszony do niewolnictwa. I ta książka ma wejść do kanonu lektur szkolnych, więc jeżeli w tej sytuacji mówimy o literaturoznawczej sile kina, że tak się wyrażę, to na pewno Steve McQueen będzie miał tutaj swoje 3 grosze. Ale tak, Brytyjczyk w Hollywood na bardzo amerykański temat. Wszystko się ze sobą miesza i wydaje mi się, że tylko czekać aż czarnoskóry reżyser przyjedzie do Polski i zrobi film np. o marcu 1968 roku. To mogłoby być bardzo ciekawe.

Niech przyjeżdża i niech robi. "Grawitacja" - aż siedem statuetek na dziesięć nominacji. Czy to jest ukłon dla kina takiego pełnego technologii?

Od razu powiem, bo różne są głosy, że jestem bardzo zadowolony z tego werdyktu. To jest ukłon dla kina nowych technologii, ale twórczo wykorzystywanych. Ktoś powiedział, że przy okazji "Wielkiego piękna" Sorrentino, które wygrało w kategorii najlepszy film obcojęzyczny, że już wszystko było i są tylko takie remiksy. Jeżeli nawet odrobina w tym jest prawdy, bo język filmowy nie rozwija się na pewno tak jak chociażby w latach 70. ubiegłego wieku, to ja chcę takie twórcze remiksy, jak "Grawitacja", który jest dziś zanurzony w tym, co robił Stanley Kubrick w "Odysei Kosmicznej". To wszystko jest też dosunięte do poziomu odbiorczego milionowej publiczności. Mówimy o filmie z głównego nurtu, z ogromnym budżetem, ale jeżeli tak na sucho nawet się zastanowimy, że Cuaron zrobił film z dwójką aktorów, którego akcja rozgrywa się w kosmosie, w którym jest bardzo niewiele dialogów i wszystko rozgrywa się też w emocjonalności widza, to naprawdę należy mu się wielki szacunek. Po pierwsze, że przekonał producentów do takiej fanaberii, będąc ciągle jeszcze młodym reżyserem z nie tak wielkim doświadczeniem i że przeprowadził to wszystko z sukcesem i to jest coś o wiele więcej niż technologiczna ciekawostka. To jest film, który zostanie moim zdaniem w historii kina, przynajmniej tej dekady, a na pewno w historii amerykańskiego kina tej dekady.

To trochę takie widowisko science fiction na dwoje aktorów. Czyli z jednej strony coś spektakularnie dużego i kameralny dramat osób granych przez Sandrę Bullock i George'a Clooneya, bo to też gwiazdorska obsada do tego wszystkiego.

Gdyby do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej ktokolwiek zgłosił projekt na dwójkę aktorów, którego akcja rozgrywałaby się oczywiście nie w kosmosie, ale powiedzmy na Pustyni Błędowskiej - że będą chodzili, rozmawiali i będą zagubieni w sobie, nie we Wszechświecie, na pewno ten projekt, by nie otrzymał nawet minimalnego dofinansowania, bo uznano by w Polsce, że to jest nazbyt wyrafinowana fanaberia reżysera, więc z tej perspektywy możemy docenić, że to powiodło się w Hollywood i powiodło się na najtrudniejszym odcinku, czyli pogodzone zostały ambicje reżyserskie z wielkim widowiskiem. Kameralnym, ale rozbuchanym. Sylogizm. To nie pasuje do siebie, ale ci, którzy widzieli "Grawitację", wiedzą, że to jest możliwe, bo to jest kameralne widowisko i totalnie rozbuchane w sensie wyobraźni. Nie wszystko mi się w tym filmie podoba. Moje myślenie jest w ogóle mało amerykańskie, jeśli chodzi o to, co jest najbliższe mojemu światu, jako krytyka filmowego, ale bardzo doceniam... Myślę, że z tych wszystkich filmów nominowanych w największej ilości kategorii właśnie "Grawitacja" była moim faworytem.

I stąd z jednej strony Oscar za efekty specjalne i zdjęcia, stronę wizualną, a z drugiej strony za reżyserię, czyli właściwie da się to pogodzić.


Okazuje się, że się da i oby częściej.

(MRod)