Rosyjscy kontrolerzy w Smoleńsku nie mieli badań medycznych, nie mieli doświadczenia i działali pod presją z zewnątrz - taki naziemny personel na lotnisku Siewiernyj sprowadzał polskiego tupolewa 10 kwietnia. Taką wersję działań rosyjskiej obsługi prezentuje polska strona.

Wczoraj w Moskwie MAK całą winą obarczył Polaków, głównie pilotów. Komitet generał Tatiany Anodiny zarzucił naszym oficerom brawurę, złe wyszkolenie i nieprzygotowanie do lotu.

MAK nie ma żadnych zastrzeżeń do doświadczenia kontrolerów. Z rosyjskich dokumentów wynika, że doskonale znali się na swym fachu. Kierownik lotów w ciągu roku odbył ponad 50 zmian na wieży. Kierownik strefy lądowania - 9.

Polska komisja wyjaśniająca przyczyny katastrofy podkreśla, że odbywało się to w ciągu 3 lat. Nie wiadomo, ile razy kierownik strefy lądowania sprowadzał maszyny na urządzeniach, które były w Smoleńsku. Po drugie nie ma pewności, że miał dopuszczenie do kierowania lotami. Ostatni wpis jest sprzed 3 lat, ale i tak nie obejmuje tupolewa.

Według MAK-u obaj kontrolerzy byli zdrowi i trzeźwi, dopuszczeni do służby przez dyżurnego lekarza. Jeden miał przejść badania o 5.15, drugi - o 6.50.

Polacy zauważają, że punkt medyczny na lotnisku był wtedy zamknięty. Zeznali tak sami kontrolerzy. Zapewniali tylko, że ich samopoczucie było dobre. Ale wiele wskazuje na to, że działali pod naciskiem.

Rosjanie mówią wprawdzie o postronnym pułkowniku na wieży. Miał się według nich zajmować "ogólną koordynacją różnych służb, telefonicznym informowaniem różnych osób". Bagatelizują jednak rolę tego oficera. A to on, mimo że nie był członkiem kontrolerskiej załogi, wydał rozkaz: Doprowadzamy do 100 metrów. 100 metrów i koniec. Dlatego strona polska domaga się oceny psychologicznej sytuacji na wieży.

Krzysztof Zasada, Mariusz Piekarski