Odczekałem trochę. Nie chciałem operować na traumie bez narkozy. To byłoby nie fair, kodeks chirurga obowiązuje. Pióro to skalpel, jak piłka jest okrągła. Bramki są dwie.

A wiec odpadliśmy z Euro. Balon nadął się, wypełnił szczelnie polskie serce, po czym pękł. Nie z hukiem, lecz delikatnie. Jak przekłuty szpilką. A syk ulatniającej się z niego patriotycznej nadziei, choć bolesny (wysokie częstotliwości potrafią być), wielu przyniósł ulgę. Może dlatego, że balon z godnością zmieniał swój kształt. Nie sflaczał nagle. Ale elegancko złożył się w kosteczkę i odstawił na półkę. Do następnych mistrzostw świata, igrzysk Europy, do następnych rozgrywek w lidze galaktyki…

A teraz bez kurtuazji zmniejszamy narkozę. Jak to możliwe - zastanawiam się - że reprezentacja, na którą miliony Polaków przeszczepiają swe aspiracje, której piłkarze w większości grają w zagranicznych stajniach, ląduje na ostatnim miejscu w grupie. Dwa remisy, jedna porażka… brzmi prosta odpowiedź. Taki bilans dusi, o co kurczę chodzi, dusi za bardzo, a nie powinien?!

Bo niby dlaczego sen o potędze milionów ma się spełnić za sprawą jedenastu śmiertelników? Czy oni naprawdę nie potrafią piłki posłać do siatki, czy może my, jako naród, kładziemy na ich barki ciężar tak potworny, że nie da się z nim biegać po murawie stadionu. Są jacy są, a sen nie zawsze spełnia się na jawie. Im mniej sennych marzeń, tym mniej duszenia.

Nie chcę być piłkarzem. Nawet bogatym nie chcę, a już tym bardziej z Orłem Białym na piersi. Za duża odpowiedzialność, za mały talent. Poza tym patrząc na ostatnie dziesięciolecia statystyk, stosunek satysfakcji z pracy do jej braku jest w przypadku kadry narodowej wielce niekorzystny. "Ryzyko zawodowe - ktoś powie - i zawód na całe życie gotowy." Być może. Ale to my spijaliśmy z naszych chłopców krwi czerwonej wiadra. Wybielaliśmy ich wcześniejsze grzechy, byleby mogło trzepotać na Euro serce nadmuchane. Potem sen się kończy. Puszczają hamulce i wczorajsze epitety faulują na oślep. Skarżą się piłkarze, dąsają związkowcy, płoną dymne świece na wielkim spalonym.

Jeżeli można, pozwolę sobie na małe wyznanie. Byłem kiedyś bramkarzem, i to całkiem niezłym. Zaliczyłem w swojej karierze dwa profesjonalne mecze w drużynie trampkarzy. Za mecz wygrany były dwie czekolady, za przegrany jedna. Nikt w czasie gry tabliczek nie liczył. Liczyły się za to minuty walki na trawie i te w przerwie w objęciach trenera. "Boa dusiciel" - taką miał ksywę. Częściej przegrywaliśmy niż zwyciężaliśmy. Nauczyłem się przez to smaku goryczy, zanim w kołysce łeb urwałem hydrze. Jednoczenie (dzięki Bogu i przegranym meczom) nie dostałem cukrzycy. Pamiętam jednak doskonale ten dreszcz radości, który po obronionym rzucie karnym muskał mi plecy. Pamiętam również wzrok kolegów, gdy mimo wielkich chęci, puszczałem do siatki tzw. szmatę. Ryzyk fizyk, warto było!

Te mecze trampkarzy odgrzebałem w pamięci, kiedy patrzyłem na naszych orłów, jak z podciętymi skrzydłami dziękowali tłumom w Strefie Kibica. Za oklaski i gwizdy. I po raz pierwszy chyba podczas tych mistrzostw (przypuszczam, że ostatni) poczułem osobistą z nimi jedność. Ich twarze ścięte z bólu, oczy rozbiegane, stali tak na scenie w jednakowych strojach… ale już bez piłki. Bez wszechmocnego narzędzia ich pracy. To byli dla mnie herosi futbolu. Powypalane od słońca pióra Ikarów na warszawskim walały się bruku, łzy kibiców spływały do morza. I gdyby futbol faktycznie był tylko instynktem szczepowym, krwi żądałby tłum zebrany w "strefie byłego kibica". Tymczasem były uśmiechy, na ramionach wzniesione dzieci i biało-czerwone szaliki (choć to przecież środek lata). Był szacunek dla przegranych i obustronny wyraz empatii. Warto było!

Tak dla mnie przynajmniej zamknął się polski rozdział w Euro Koko Spoko. Koniec, kropka, amen! Nie będzie picia szampana i triumfalnej rundy ze złotem. Dostaliśmy za to w pigułce wielkie emocje: nadziei, entuzjazmu i dorosłego godzenia się z fiaskiem. Może, gdy następnym razem pozwolimy polskiej reprezentacji pograć w mniejszym stresie (bez odniesień do Warszawskich Bitew i narodowych zrywów), stanie się cud nad jakąś inną, równie dobrą rzeką. Może wtedy nasz rodzimy futbol wzniesie się ku słońcu, bez awaryjnych lądowań jak z greckiej tragedii.