Plan na 28 czerwca wykonany: Włosi pokonali Niemców. Plan na 1 lipca: Włosi muszą pokonać Hiszpanię i "pomścić" porażkę Portugalii. Od feralnej serii rzutów karnych, po której Ronaldo i spółce pozostało się już tylko spakować, minęły wprawdzie 24 godziny z okładem, ale ciągle trudno jest mi się z tym rozstrzygnięciem pogodzić.

Na Euro Portugalczycy pokazali - moim zdaniem - piękny, ofensywny futbol. Zaimponowali mi bardzo już w swoim pierwszym meczu - z Niemcami. Przegrali wprawdzie 0:1, ale stoczyli piękną batalię o remis. I ze spotkania na spotkanie ich gra podobała mi się coraz bardziej. Cristiano Ronaldo zaczął trafiać do siatki i oczyma wyobraźni widziałam już Portugalię w finale.

Naiwne? Uważam, że nie, jeśli wziąć pod uwagę przebieg półfinału z Hiszpanią. To Portugalczycy grali ofensywnie, to oni mieli przewagę przez 90 minut spotkania (przyznaję: mogę być trochę nieobiektywna...). Zagrali przy tym świetnie taktycznie, bardzo dobrze spisywała się obrona. Jedyne natomiast, co w regulaminowym czasie gry pokazali Hiszpanie, to niekończące się wymienianie podań, które zresztą do niczego nie prowadziło. Dość wspomnieć, że pierwszy celny strzał na bramkę Rui Patricio oddali dopiero w 68. minucie meczu! Czy to jest ta słynna La Furia Roja?

Hiszpanie wypracowali przewagę dopiero w dogrywce. Ale też trudno się dziwić: po 90 minutach niewiele-robienia trzeba się było w końcu wziąć do roboty. A Portugalczykom wyraźnie brakowało już sił. Sił, ale nie serca.

No i te nieszczęsne rzuty karne... Ta nieszczęsna poprzeczka!

Po meczu pojawiło się trochę głosów, że Cristiano Ronaldo nie powinien być wyznaczony ("wyznaczyć się") do wykonywania karnego w ostatniej kolejce. Że chciał, by cały splendor spłynął na niego, kiedy zdobędzie decydującą bramkę. Nie zgadzam się. Przyjmując taki scenariusz, musiałby założyć, że wcześniej Hiszpanom noga powinie się o jeden raz więcej niż jego kolegom z drużyny. Był to chyba scenariusz mniej prawdopodobny niż ten odwrotny... (co niestety potwierdziła praktyka). Pytanie zresztą, czy ktokolwiek - nawet uwielbiający błyszczeć CR7 - mógłby być na tyle wyrachowany (łamane przez: mieć poprzewracane w głowie), by w takim momencie w ten sposób kalkulować.

Moim zdaniem, Ronaldo zgodził się wziąć na siebie największą odpowiedzialność - ratowania szansy na awans w sytuacji, kiedy obie drużyny będą szły łeb w łeb. Niestety, nie było mu dane nawet spróbować.

Inna sprawa, że w całym meczu zagrał słabiej, niż można było od niego oczekiwać. Gdyby zagrał na poziomie, do którego nas przyzwyczaił, 1 lipca mielibyśmy finał Portugalia - Włochy. To chyba nie był jego dzień.

Swój dzień miał za to Mario Balotelli. Druga bramka - przepiękna! Szczerze mówiąc, kiedy dogonił go niemiecki obrońca, nie sądziłam, że zdąży strzelić. A on strzelił i to jak! Nie zapomniał przy okazji pokazać rogów, zdejmując koszulkę. Żółta kartka? Co tam! Dwa gole są? Są!

Włosi bardzo mi zaimponowali. Kibicowałam im (choć gra Niemców w tym turnieju bardzo mi się podobała!), ale nie spodziewałam się, że zdołają odesłać ekipę Joachima Loewa do domu. Niemcy zwyciężali przecież nawet wtedy, kiedy grali "drugim składem". Jest w tym oczywiście sporo przesady, ale zwycięstwo nad Grecją w ćwierćfinale mówi samo za siebie. Niejeden przecierał oczy ze zdumienia, kiedy Loew podał skład wyjściowej jedenastki na ten mecz. A panowie wyszli na murawę i rozegrali świetne spotkanie, strzelając Grekom cztery gole!

W całym turnieju grali zresztą naprawdę fajnie i - prawdę mówiąc - trochę mi ich szkoda. Moim zdaniem, zasłużyli na finał o wiele bardziej niż Hiszpanie. Kiedy czytam wypowiedź Ikera Casillasa (którego, swoją drogą, uwielbiam): My już przeszliśmy do historii, mam ochotę powiedzieć: Wpełzacie do historii!

W niedzielę trzymam kciuki za Włochów!