Nie lekceważyłbym relacji i rewelacji, które rozgoryczeni na swych dawnych kolegów politycy, ujawniają po latach. Nie wrzucałbym ich automatyczne do jednego wora z napisem „niewiarygodne”. To, że mówiącym nie zawsze przyświecają najpiękniejsze intencje – trudno. Ale warto czasem, nawet zatykając nos, wczytać się w to, co mają do powiedzenia i napisania.

REKLAMA

Tradycyjne polskie myślenie podpowiada, by opowieści tych, którzy zdradzają tajemnice środowiska, z którym się rozstali, kwitować, w najlepszym razie, wzruszeniem ramion. A najlepiej - wzgardą i zatkaniem uszu. Byłoby to jednak tyleż piękne i szlachetne, co naiwne i bezproduktywne. Rzadko bowiem źródłem najbardziej głośnych afer jest ktoś inny niż właśnie "zdrajca". Z reguły najcenniejszych informacji dostarcza dziennikarzom - anonimowo czy otwarcie - jakiś "insider", ktoś, kto tkwiąc w jakiejś instytucji, partii, środowisku, z pobudek bardziej czy mniej wzniosłych ujawnia to, co do tej pory skrywał, co kompromituje ludzi z którymi współpracuje (a częściej - współpracował), którzy mu zaufali i których tajemnice posiadł. Jeśli przyświeca mu tylko i wyłącznie dobro ojczyzny i jest gotów ryzykować w imię wyższych celów - cudownie. Najczęściej jednak kieruje nim chęć odegrania się, zemsty, wycięcia rywali czy strach przed tym, że jak sam czegoś nie ujawni - zrobią to inni.

Najsilniejszym argumentem przeciwko traktowaniu absolutnie serio takich politycznych "wspomnień po latach" jest podejrzenie, że politycy mówią o swych starych kolegach źle, wyłącznie dlatego, że jest im to potrzebne dla uwiarygodnienia się w oczach kolegów nowych, czy wyborców. Tego argumentu lekceważyć nie sposób, bo wiarygodność i podejrzenie, że jest z nią coś nie tak, rodzą zawsze najwięcej podejrzeń. I oczywiście ci, których wstydliwe tajemnice wychodzą na jaw, najczęściej operują właśnie tym zarzutem. Gdy Kaczmarek, Dorn, Kamiński czy Kluzik ujawniali tajemnice PiS i ich rządów - mówili o tym politycy wierni Jarosławowi Kaczyńskiemu. Gdy dziś o szarych kartach KLD i PO opowiada Piskorski (a wcześniej robili to m.in. Palikot czy Gowin) entuzjaści Donalda Tuska pokrzykują "to wyborcze kłamstwo" i pytają "gdzie Pan był Panie Piskorski przez ostatnich 20 lat?"

Zdziwienie, że ktoś będąc w środku partii czy rządu, nie krzyczy głośno o ich nieprawościach jest oczywiście z pewnego punktu widzenia uzasadnione. Ale tylko z tego, w którym dokonujemy ocen etycznych. Nie szukajmy bowiem bardzo daleko - przyjrzyjmy się sobie samym, własnym rodzinom, własnej pracy. Czy nie jest tak, że w imię spokoju, kariery, zgniłego kompromisu godzimy się czasem na coś, o czym sami wiemy, że chwały nikomu nie przynosi? Przymykamy oczy i milczymy, gdy powinniśmy raczej krzyczeć i protestować. Kto jest tu bez winy - niech rzuca kamieniem... Tak samo jest z politykami. Tkwią z reguły mniej czy bardziej zanurzeni w brei mętnej i podejrzanej. Pełnej namiętności, interesów, zawiści czy ambicji. Potulnie godzą się z tym, co dzieje się dokoła, bo sami pełni są i namiętności i zawiści i ambicji i przekonania, że inaczej się nie da. To, że po pewnym czasie (najczęściej oczywiście wtedy, gdy zostaną wyrzuceni i odizolowani) ujawniają tajniki swego dotychczasowego środowiska jest psychologicznie zrozumiałe i zupełnie nie musi podważać prawdziwości tego, co ujawniają. A czy jest to moralne? Czy nie zasługuje na potępienie? No cóż - nie czuję się ekspertem od moralności, więc to każdy z Czytelników rozstrzygać musi sam.