Dziś Grecy głosują w referendum. Jeśli głosujący powiedzą "tak", może to otworzyć drogę do negocjacji nad nowym programem pomocowym. Głosowanie na "nie" oznaczać będzie odrzucenie przyjęcia pomocy finansowej na warunkach wierzycieli. W przypadku spółki oznaczałoby to upadłość, w przypadku państwa recesję. A w konsekwencji - chaos.

REKLAMA

Gdyby Grecja była przedsiębiorstwem i odmówiła spłaty swoich zobowiązań, jej wierzyciele mogliby złożyć do sądu wniosek o upadłość. Upraszczając, gdyby do tego doszło, są dwie możliwości - jedną z nich jest upadłość układowa, która zapewnia, że postępowanie egzekucyjne zostaje zawieszone, co daje czas spółce na porozumienie się z wierzycielami w sprawie dalszych kroków. Jednym z nich może być np. redukcja zadłużenia, wydłużenie czasu spłaty długów, stworzenie planu restrukturyzacyjnego. Ten rodzaj upadłości umożliwia dalszą działalność spółki. Dzięki temu firma może np. dokończyć planowane inwestycje, które mogą okazać się na tyle dochodowe, że dzięki pieniądzom z tych kontraktów, uda się spłacić część długu. To oznacza również, że spółka może dalej działać, mimo ograniczenia działalności.

Jeżeli ten rodzaj upadłości się nie uda, kolejnym etapem jest upadłość likwidacyjna. To oznacza, że zarząd oddaje się w ręce syndyka, a ten ma za zadanie wyprzedać majątek spółki i dzięki temu spłacić zobowiązania. W konsekwencji upadłości likwidacyjnej spółka przestaje istnieć - to oznacza, że wszelkie aktywa zostają sprzedane. W przypadku Grecji oznaczałoby to, że wszelkie państwowe spółki (np. szpitale, muzea, autostrady) przechodzą w ręce prywatne. To z kolei może prowadzić do podwyżek cen podstawowych usług.

Gdyby Grecy zdecydowali, że nie chcą więcej oszczędzać i odpowiedzą "nie" w referendum, to może doprowadzić do pogłębienia się kryzysu . W praktyce będzie to oznaczało, że Grecy nie spłacą swoich zobowiązań, a przez to będą niewiarygodni dla potencjalnych przyszłych kredytodawców. Jeśli więc Grekom skończą się pieniądze na wypłaty np. dla budżetówki, nie będą mieli skąd ich wziąć. Zadziałałoby to tak samo jak w przypadku zwykłego kredytu konsumenckiego - po wystosowaniu wniosku do banku o udzielenie pożyczki, jest prześwietlana nasza historia kredytowa. A w tym przypadku Grecja jest niewiarygodna więc kwestia znalezienia instytucji, która po raz kolejny pożyczyłaby Grecji miliardy, jest niemal nieprawdopodobna.

Islandia - kraj, w którym rząd nie pomógł bankom

Grecja nie byłaby jednak jedynym państwem, które musiało się zmierzyć z tak dużym kryzysem finansowym. W 2008 roku przed takim problemem stanęła Islandia. W związku z ogólnoświatowym kryzysem gospodarczym, islandzkie banki upadły. Konsekwencje lekkomyślnej działalności poza granicami kraju musieli ponieść sami Islandczycy. Dotknęło to zarówno pracowników placówek jak i tych, którzy w tych bankach mieli swoje oszczędności. Pośrednio dotyczyło to też wszystkich kredytobiorców - zarówno ludzi jak i spółek - ponieważ przy problemach finansowych, banki podniosły oprocentowania swoich kredytów. Powodem takiej sytuacji był fakt, że islandzkie banki "wyszły za granicę". Żeby tam funkcjonować i być konkurencyjnymi, musiały mieć niskie ceny kredytów lub udzielać je ryzykownym klientom (czyli takim, którym w innych bankach kredyt nie byłby przyznany).

Żeby finansować kredyty, banki potrzebowały depozytów. Aby przyciągnąć klientów, musiały oferować atrakcyjne warunki. Gdy jednak w 2008 roku nastąpiło globalne pogorszenie sytuacji na rynkach finansowych, wzrosła obawa, że banki islandzkie staną się po prostu niewypłacalne. W związku z tym ci, którzy mieli ulokowane w nich oszczędności, zaczęli je wycofywać. To spowodowało trudności finansowe i w konsekwencji ich upadłość.

Rząd islandzki postanowił jednak tych banków nie ratować. Z jednej strony pracę stracili ci, którzy w nich pracowali, a kredytobiorcy musieli zapłacić wyższe raty, ale z drugiej strony rząd Islandii nie musiał zaciągać wielkich pożyczek na ratowanie finansów państwa.

Ceną, którą za to zapłacono były koszty głębokiej restrukturyzacji banków - to przyczyniło się do dużego wzrostu długu publicznego. Jednak trzy lata po kryzysie Islandia odnotowała pozytywny przyrost PKB.

Argentyna - sztywna waluta i zamieszki na ulicach

Z kryzysem gospodarczym musiała się zmierzyć również Argentyna. W latach 1998-2002 kraj pogrążył się w głębokiej depresji, która była wynikiem działań ówczesnego rządu. Z jednej strony był liberalny gospodarczo i obniżał podatki, a z drugiej strony rozszerzał państwo opiekuńcze. Koszty były pokrywane dzięki prywatyzacji państwowych spółek. Kolejną kwestią było usztywnienie kursu peso do amerykańskiego dolara. W wyniku sztywnego kursu walutowego Argentyńczycy mogli co prawda kupić dużo produktów za granicą, jednak produkty argentyńskie nie były konkurencyjne na rynkach zagranicznych. Co więcej, w pewnym momencie skończyły się pieniądze pochodzące z prywatyzacji, a rząd musiał brać pożyczki. To - w połączeniu z niskimi podatki i niekonkurencyjną gospodarką - zmusiło Argentynę do wystosowania przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy zaleceń o ostrych oszczędnościach. Te jednak okazały się niewystarczające, co ostatecznie doprowadziło do niewypłacalności Argentyny.

Sytuacja w kraju stała się napięta - mieszkańcy wyszli na ulice, w miastach dochodziło do zamieszek. Ówczesny prezydent Fernando de la Rua wprowadził stan wyjątkowy.

Sytuacja zaczęła się poprawiać w wyniku uwolnienia przez rząd kursu peso, a to spowodowało gwałtowny wzrost inflacji (spadek wartości pieniądza), co przełożyło się na to, że przeciętnego Argentyńczyka było stać na dużo mniej niż przed kryzysem. Co więcej, część towarów z zagranicy przestała być osiągalna, ponieważ była zbyt droga.

Ostatecznie część długów udało się Argentynie zrestrukturyzować i częściowo spłacić. W przypadku pozostałych trwają spory sądowe. Produkt Krajowy Brutto Argentyny w 2014 roku był co prawda wyższy niż przed kryzysem, ale eksperci wskazują, że w kraju wzrósł poziom nierówności społecznych.

Grecja - powrót drachmy?

Jak podaje Polska Agencja Prasowa, w przypadku Grecji unijne traktaty nie przewidują możliwości opuszczenia eurolandu; nie przewidują jednak także możliwości bailoutu, czyli ratowania przeżywającego trudności kraju strefy euro przez innych jej członków. Tymczasem od pięciu lat bailout jest faktem i to nie tylko w przypadku Grecji.

Przez pewien czas euro i nowa waluta musiałyby funkcjonować w Grecji równolegle, do czasu wydrukowania i wybicia odpowiedniej ilości nowych banknotów i monet. W ten sposób Grecja przestałaby być członkiem strefy euro.

Każdy przypadek kryzysu finansowego jest inny, a jedynym wspólnym mianownikiem jest duża niepewność i pogorszenie standardu życia mieszkańców danego kraju.