Ostatnia kampanijna prosta zaczyna się od debaty. A właściwie dwóch debat, z której ta pierwsza przykuwa zdecydowanie większą uwagę. Mam jednak poczucie, że i ona rodzi jednak mniej napięć i emocji niż choćby ostatnie starcia prezydenckie. Rozłożona „na dwa takty” kampania (najpierw walka o Belweder, teraz o Sejm i rząd) trwa już tak długo, padło w niej już tyle argumentów, a liderki obu ugrupowań powiedziały już tak wiele, że wydaje się, iż starcie – o ile któraś ze stron nie popełni jakiejś spektakularnej wpadki, ma mniejsze, niż to z reguły bywa znaczenie. A jeśli ma – to raczej z punktu widzenia próby przeciągnięcia ku dwóm największym ugrupowaniom wyborców, którzy dziś wahają się czy nie zagłosować na którąś z mniejszych partii. Możemy się więc spodziewać, że Beata Szydło będzie puszczała oko do wyborców Kukiza i Korwina, a Ewa Kopacz przekonywała, że tylko silna Platforma „powstrzyma PiS” i że zwolennicy Petru czy Lewicy powinni jeszcze raz przemyśleć, czy warto „rozpraszać głosy”.

REKLAMA

Jak to przed każdą debatą bywa - obie strony robią co mogą, by "udeptać grunt" i namalować wygodne dla siebie tło. Przez najbliższe godziny będziemy zatem słyszeli, że obie kandydatki przystąpią do pojedynku z marszu, bez szczególnych przygotowań i treningu. A w dodatku każda ze stron będzie stosowała zabieg zwany "obniżaniem oczekiwań". Czyli PO będzie mówiła, że Ewa Kopacz jest w trudnej sytuacji i że nie jest faworytką - PiS to samo będzie powtarzał na temat Beaty Szydło. Po czym obie strony jeszcze w trakcie debaty i tuż po niej, ogłoszą swe bezapelacyjne zwycięstwo i zakrzykną, że ich reprezentantka wypadła zdecydowanie lepiej, niż tego oczekiwano.

A przygotowania trwają. Obie rywalki są dziś odcięte od świata, nie mają żadnych spotkań, konferencji czy wizyt. Partyjni towarzysze, sztabowcy, a czasami psychologowie czy coachowie pracują z samymi liderkami i przekopują zasoby internetu, prasy, projektów ustaw, żeby znaleźć kompromitujące czy niewygodne wypowiedzi, kontrowersyjne sejmowe głosowania, słabsze momenty, trudne pytania, na które kiedyś jedna z liderek nie umiała odpowiedzieć. Sztabowcy wcielają się też w rolę kontr-kandydatki i sparingują, próbując przewidzieć przebieg starcia. Poszukiwanie najsłabszych stron, mielizn programowych, sposobów na wytrącenie rywala z uderzenia to abecadło debat. I pewnie efekty jego zastosowania zobaczymy za parę godzin.

Wydaje mi się, że szanse w starciu Kopacz - Szydło są dość wyrównane. Szefowa rządu ma o tyle przewagę, że - z natury swego urzędu - musi mieć szerszą i bardziej precyzyjną wiedzę na różne tematy. Z kolei Beata Szydło przystępuję do starcia z wygodnych, bo opozycyjnych pozycji. Jej łatwiej jest uderzać, krytykować, wytykać słabości i rządów PO i całego ćwierćwiecza i obciążać nimi rywalkę.

Umowy śmieciowe, emigracja, stan służby zdrowia, spadająca dzietność, afery ostatniego ośmiolecia, to są zapewne pola, po których będzie "hasała" Beata Szydło. Kopacz będzie zapewne szukała swych szans w oskarżeniach o ideologiczny fanatyzm - konserwatyzm PiSu, jego głosowania w sprawie np. aborcji czy projekty ustaw o in vitro są łatwym polem dla wzbudzania obaw. Zwłaszcza, że politycy tej partii mają problem z określeniem tego, co zamierzają w tych sprawach zrobić. Ewa Kopacz będzie też próbowała zapewne przedstawiać swoją rywalkę, jako polityka niesamodzielnego, niekompetentnego, mało doświadczonego. Ale cel obu stron na dzisiejszy wieczór, to przede wszystkim - nie przegrać, a jeśli już to przegrać minimalnie, tak by, jeśli nawet nie zdobędzie się nowych, to nie zniechęcić dotychczasowych wyborców. Mam więc wrażenie, że walka będzie dość ostrożna, by emocje nie poniosły żadnej ze stron i nie zapędziły jej w kozi róg.