Jedno referendum jest już przesądzone, drugie wymyślone i oba pachną mi tym samym – pośpiechem, nieprzemyśleniem i realizowaniem doraźnych potrzeb politycznych. Pobłądził Komorowski wrzucając pomysł referendum w szoku po porażce w pierwszej turze, błądzi i jego następca próbując na chybcika załatwić przy pomocy referendum realizację wyborczych obietnic. Oba przedsięwzięcia są drogie, niepotrzebne i podważające sens – pięknej skądinąd – idei odwoływania się do woli ogółu obywateli.

REKLAMA

Posłałem do szkoły dwójkę własnych dzieci i obserwowałem, jak do szkół szły dzieci moich krewnych, znajomych i przyjaciół. Nie dość, że sam mam wykształcenie pedagogiczne, to wśród bliższej i dalszej rodziny mam sporo nauczycieli różnych przedmiotów. I z całym tym bagażem, naprawdę nie potrafię sensownie odpowiedzieć na pytanie, czy obowiązek szkolny powinien zaczynać się w wieku sześciu czy siedmiu lat.

Nawiasem biorąc - mam zresztą poczucie, że w całej dyskusji o sześciolatkach w szkole najbardziej chodzi o wygodę rodziców, dla których zmiana przedszkola na szkołę jest trudnym, z wielu powodów, momentem. Oczekiwałbym więc, że w tej sprawie fachowcy od edukacji przyjrzą się doświadczeniom polskim i zagranicznym, przedyskutują sprawę między sobą, wydadzą dobrze udokumentowaną opinię, a politycy ją uszanują i parlamentarnie przyklepią. Bo obywateli można, a nawet należy pytać o zdanie w wielu sprawach, ale powinny to być albo pytania o dylematy ideologiczne, albo alternatywy, dla rozstrzygnięcia których nie trzeba fachowej wiedzy.

Rozumiałbym więc referenda dotyczące np. finansowania in vitro z pieniędzy publicznych czy religii w szkołach. Przyklasnąłbym pytaniu, czy rodacy wolą przechodzić na emeryturę w związku z wiekiem czy stażem pracy, ale już to czy powinien być to wiek wyższy czy niższy, naprawdę powinno zależeć od naukowych prognoz i stanu finansów państwa, a nie od wyników referendum. No chyba, że będziemy mieć w nim jakiś realny (acz w tym przypadku przejaskrawiony) dylemat typu "czy jest Pan/Pani za obniżeniem wieku emerytalnego i równoczesnym wprowadzeniem odpłatności za edukację i służbę zdrowia?". Bo takie postawienie sprawy pozwala coś rozstrzygnąć, a nie wybierać, czy woli się być pięknym i bogatym czy brzydkim i biednym. A już zadawanie pytania o "utrzymanie dotychczasowego systemu funkcjonowania Państwowego Gospodarstwa Leśnego Lasy Państwowe" naprawdę zadziwia. Mamy rozstrzygać w referendum czy państwowe przedsiębiorstwo jakim są LP ma funkcjonować tak jak funkcjonuje? Naprawdę? A skąd obywatel ma wiedzieć, czy funkcjonuje dobrze czy źle? To już może lepiej wprost zapytać o prywatyzację lasów (nota bene - dyskusja na ten temat jest jakimś ciągiem nieporozumień, półprawd i histerii) niż ukrywać to w jakimś dziwnym pytaniu o funkcjonowanie Lasów Państwowych.

Te utyskiwania można ciągnąć dalej, bo banalność (nieaktualnego już zresztą) pytania o rozstrzyganie wątpliwości na korzyść podatnika, czy tchnące graniem pod publiczkę rozstrzyganie czy zabierać partiom dotacje, nie dając żadnej alternatywy na to jak należałoby je finansować, też każe nieustająco pytać tych, którzy zdecydowali o przeprowadzeniu wrześniowego referendum, czy naprawdę warto wydawać na takie przedsięwzięcie 100 milionów złotych.

I były i obecny prezydent, swymi referendalnymi pomysłami próbują realizować raczej scenariusze polityczne niż ustrojowe. Bronisławowi Komorowskiemu referendum miało pomóc w wygraniu wyborów - nie pomogło. Andrzej Duda też pewnie przegra w starciu ze zdominowanym przez PO senatem - ale przynajmniej będzie mógł powiedzieć, że rządzący rzucają mu kłody pod nogi. Smutną konsekwencją tych polityczno-referendalnych zabiegów będzie kuriozalna frekwencja 6 września i podkopanie wiary i sympatii dla instytucji referendum. A szkoda. Bo kiedyś można by ją jeszcze, sensownie, wykorzystać.