„Wigilię spożywało się w rękawiczkach. To były takie dość siermiężne czasy, lata 80., wielu rzeczy brakowało” - tak Święta Bożego Narodzenia podczas wypraw zimowych wspomina himalaista Ryszard Gajewski. Przyznaje jednak, że pewne kulinarne elementy były zachowane. „Ciasto było, akurat zakłady w Morągu produkowały bardzo dobre ciasta w puszkach. Musieliśmy pilnować przed naszymi Szerpami, bo jak - raz im się dało do spróbowania, to potem znikało" – opowiada pierwszy zimowy zdobywca Manaslu w rozmowie z dziennikarzem RMF FM.

REKLAMA

Spędzał pan święta w Himalajach?

Zdarzało mi się parokrotnie można powiedzieć, bo byłem dwa razy. Nie są to przyjemne święta, dlatego, że jest się daleko od rodziny, mimo że się jest z kolegami, z którymi się ma podobne pasje, ale zawsze jest smutek. Nie najprzyjemniej w każdym razie ogólnie wspominam te święta: jedne na wyprawie zimowej na Everest, które spędziłem w Namche Bazar, i drugie, które mieliśmy na lodowcu Thulagi - tam, gdzie mieliśmy bazę główną pod Manaslu.

Nie było za dużo produktów, które można było wtedy wykorzystać na Wigilię. Za karpia robiły jakieś szproty w sosie pomidorowym, barszcz z uszkami był, natomiast na inne potrawy już bardziej skomplikowane nie było szans. Temperatura na tej pierwszej i tej drugiej Wigilii to było około -35 stopni C na zewnątrz, a w namiocie to pewnie z 10-15 stopni cieplej, ale też było zimno. Wigilię spożywało się w rękawiczkach. To były takie dość siermiężne czasy, lata 80., wielu rzeczy brakowało. W porównaniu z obecnymi wyprawami nie było podgrzewanych mes, tak jak obecnie, czasem jakieś ognisko, ale nie zawsze. W Namche Bazar byliśmy w jakimś szerpańskim domu, więc ta uroczystość wigilijna była bardziej naturalna, natomiast na Manaslu to już było dość prymitywnie.

Jakieś ciasto chociaż?

Ciasto było, akurat zakłady w Morągu produkowały bardzo dobre ciasta w puszkach. Musieliśmy pilnować przed naszymi Szerpami, bo jak raz im się dało do spróbowania, to potem znikało, więc trzymaliśmy takie żelazne porcje, był i makowiec i piernik. No i oczywiście było trochę alkoholu - tak na smutek.

A choinka jakaś albo coś, co zastępowało wam choinkę?

W Namche Bazar była choinka, bo drzewa iglaste poniżej 3500 metrów są, natomiast na Manaslu, na zimowej wyprawie, to już było 4000 metrów i tam właściwie były tylko rododendrony, więc poucinaliśmy trochę gałązek i tyle. Jakaś szopka była, taka mikro-szopka, do tego dwie-trzy bańki, które się nie potłukły w transporcie. Taka namiastka.

A były polskie kolędy pod Manaslu?

Oczywiście, kolędy były. Większość z nas śpiewała, ale nastrój nie był taki, żeby długo śpiewać. Trochę się pokolędowało, a potem każdy poszedł do swojego namiotu i w samotności przeżywał Wigilię, która nie była radosnym świętem w takiej sytuacji. Poza tym niektóre zespoły następnego dnia musiały wychodzić i nie można było zbyt długo siedzieć.

Mieliście wtedy szansę porozmawiać z rodziną przez telefon satelitarny?

Pod Manaslu nie, dlatego, że nie było środków. W ogóle mieliśmy kłopot z łącznością między obozami. Natomiast, jeśli chodzi o narodową wyprawę na Everest, to mieliśmy Bogdana Jankowskiego, który zajmował się obsługą radiostacji krótkofalowej. Kontakt z krajem nawiązaliśmy jednak dopiero, gdy byliśmy w bazie na wysokości 5400 m.

Czyli nie było możliwości złożenia życzeń najbliższym?

Nie, nie było szans. Telefony satelitarne to ostatnie kilkanaście lat, a od tamtej wyprawy minęło około 30 lat.

Lepsze są święta tutaj, w Tatrach?

Oczywiście. To nie tylko to przeważyło, były ciężkie i trudne warunki. W górach przyjemniej spędza się może Święta Wielkanocne, bo są inne, trochę mniej rodzinne. Ale Wigilia - to wtedy na mnie źle działało.