"Przyznam się szczerze, to był jeden z najbardziej przerażających, a z drugiej strony pięknych okresów w moim życiu" - mówi o pracy nad "Dziewczyną z szafy" Bodo Koksa Wojciech Mecwaldowski - odtwórca jednej z głównych ról w tym filmie. Odkryłem wtedy "drugą głowę" i to, że o tym, jak będziemy funkcjonować nie możemy decydować tylko naszym rozumem i głową. Doszedłem do momentu, gdzie moje ciało się odcięło od reszty" - wspomina. Obraz trafi w czerwcu do kin, teraz walczy w konkursie polskich filmów fabularnych na Festiwalu Kina Niezależnego Off Plus Camera w Krakowa.

REKLAMA

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: O czym jest "Dziewczyna z Szafy"?

Wojciech Mecwaldowski: "Dziewczyna z Szafy" opowiada o miłości, o przyjaźni, o tym, że trójka freaków, nie obrażając żadnej z postaci, spotyka się w pewnym okresie swojego życia. Ci ludzie stają się uzależnieni od siebie i od tego, co wnoszą w życie, nie tylko swoje.

Pierwszą weryfikacją dla aktora jest scenariusz - wtedy już wie, czy wejdzie w ten projekt, czy nie. Co było takiego w scenariuszu, że pomyślał pan, że to jest historia, w której chciałby pan wziąć udział, zagrać główną rolę?

Przede wszystkim to, co było napisane na pierwszej stronie: Bodo Kox.

A dalej?

Dalej był tytuł: "Dziewczyna z Szafy". Ja uważam, że Bodo jest geniuszem. Jeżeli kiedyś nie zwariuje, to będzie naprawdę wybitnym reżyserem, bo ma do tego predyspozycje. Przede wszystkim umie rozmawiać z aktorem przed zdjęciami. Na zdjęciach nie mogę powiedzieć, bo nie miałem z nim kontaktu. Jest bardzo dobrze przygotowany i to, co pisze, ma ręce i nogi, a nie jest stekiem żartów, dowcipów czy fajnych ujęć. Jak dostałem scenariusz "Dziewczyny z Szafy" i Bodo najpierw opowiedział mi, o czym chciałby zrobić film, to się bardzo ucieszyłem, bo spodobała mi się postać Tomka, który jest zupełną odwrotnością mnie. A po filmie zauważyłem, że to jestem ja, tylko w środku i może dlatego od samego początku czułem, że to jest coś bardzo bliskiego, ale nie umiałem tego nazwać. Przez pięć lat chodziłem z tą rolą gdzieś w środku. Był moment, że Bodo zaproponował mi, żebym grał jednak Jacka, a nie Tomka, więc przez jakieś tam parę miesięcy, pół roku czy dłużej, chodziłem z myślą o Jacku. Później na szczęście powiedziałem mu, że nie czuję Jacka, bo Jacek jest za bardzo podobny do mnie. Przyszedł moment, kiedy Bodo powiedział, że ruszamy z filmem. Takich momentów było chyba z trzy albo cztery. Bo przez pięć lat ciągle ktoś mówił, że "Super scenariusz, tak, tak, Bodo Kox, jemu trzeba dać, żeby zrobił film!". Ale nikt mu nie dawał możliwości zrobienia tego filmu. Co chwilę się słyszało: "super Bodo Kox, ale dlaczego nic nie robi?" No bo nikt nie chce mu dać szansy. Wreszcie wytwórnia, pan Niderhaus (dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych - przyp. red.) dała mu szansę. Bardzo niskie ukłony za to, że zaufali temu wariatowi, bo jemu naprawdę warto zaufać.

Ten wariat, Bodo Kox, opowiadał na spotkaniu z publicznością, jak przygotowywał się pan do tej roli. To była taka poruszająca opowieść. Jak wyglądało przygotowanie do roli Tomka? Dla tych, którzy jeszcze nie oglądali filmu - to jest autystyczny bohater. To jest taki wewnętrzny emigrant.

Nie powiedziałbym, że to jest wewnętrzny emigrant, bo on przed niczym nie uciekał. Jego życie sprowadziło na taką drogę, że ludzie go odbierają może jako emigranta, może jako dudka. Ale to na pewno nie było celowe i on sam tego nie chciał. Tomek jest autystyczny, ale jest też sawantem - autystą bardzo uzdolnionym, który potrafi powtórzyć utwór, który raz usłyszy, albo namalować kogoś, kogo raz widział. To może jest mniej ważne. Ważne dla mnie było to, żebym mógł poznać świat ludzi, którzy nie umieją o tym świecie opowiedzieć. Przez pięć lat ta rola siedziała we mnie w środku, a ja jestem z tych, którzy "wychodzą w rolę", w sensie, że lubię chodzić, chodzić i myśleć. Nie czytam książek, nie oglądam filmów czy spektakli, nie inspiruję się jakimiś zdarzeniami, tylko ja po prostu muszę chodzić. Chodzę, więc przez te pięć lat gdzieś tam Tomka "wychodziłem". Przed zdjęciami powiedziałem Bodowi, że chcę pomieszkać dwa miesiące czy trzy z dala, urwać kontakt z ludźmi i być tylko samemu. Później udało mi się namówić Piotrka Głowackiego ( aktor grający brata Tomka - przyp. red.), żeby zamieszkał ze mną na krótki okres. I poznałem rodzinę pani Alicji Winiszewskiej, która ma syna, Piotrka, który jest autystą i drugiego syna, który jest zdrowy. To bardzo podobna sytuacja, jak w filmie. Więc z Piotrusiem Głowackim przychodziliśmy tam do ośrodka, jak i do domu, spędzać razem czas, podglądać tych dwóch braci. Na okres zdjęć wyprowadziłem się z domu, bo nie chciałem mieć wokół siebie rzeczy swoich, jakiś zajęć, książek. Zamieszkałem w hotelu, żeby mieć jak najmniej swoich rzeczy. Totalnie się odciąłem, przestałem mówić. Na planie nie mówiłem "dziękuję", "do widzenia", "dzień dobry" i wszyscy uszanowali. Nie było, że aktor ma focha, tylko wszyscy widzieli, że taką mam rolę i jest mi to potrzebne. A nie mam takiego talentu, żebym mógł tak "na pstryk" wejść w postać - nie umiem jeszcze tego, więc potrzebowałem czasu, żeby się przygotować. No i to, przyznam się szczerze, to był jeden z najbardziej przerażających, a z drugiej strony pięknych okresów w moim życiu, bo odkryłem "drugą głowę". Odkryłem, że my nie jesteśmy odpowiedzialni tylko głową za siebie. Nie możemy decydować tylko naszym rozumem i głową, o tym, jak będziemy funkcjonować. Doszedłem do momentu, gdzie moje ciało się odcięło od reszty. Nie byłem w stanie panować nad moim ciałem. Nie byłem w stanie głowie powiedzieć, żeby ruszyła nogą, bo moja noga się nie ruszyła. Ciało się tak przyzwyczaiło do funkcjonowania jako Tomek, spania po kilkanaście godzin, nieprzyjmowania posiłków. Moim pożywieniem było tylko to, co ja sobie w głowie gdzieś uroiłem, albo wyobraziłem, że jem. Głowę miałem czystą po skończeniu zdjęć, tylko że moje ciało jakby troszkę nie chciało wrócić.

Przez pięć lat ta rola siedziała we mnie w środku

Ten okres przygotowania spowodował, że chciałem być wzrostu Piotrka Głowackiego - on jest niższy ode mnie. Więc wymyśliłem sobie i zaproponowałem Bodowi, że będę wzrostu Piotrka. No i byłem, bo gdzieś tam kręgosłupem, kolanami i miednicą, szyją się jakoś "połamałem" i byłem rzeczywiście wzrostu Piotrka. Przygotowania na szczęście były długie. To nie był miesiąc czy półtora, jak zazwyczaj w polskim kinie jest, tylko to było troszkę dłużej. A ja byłem jakoś rozgrzany, więc stwierdziłem, że nie będę zatrzymywał się, tylko pędzę dalej. Ten film na pewno powstanie. Wiem, wierzę, że powstanie, więc to nie jest na marne. Tak jakoś się starałem odnaleźć w tym świecie autystycznym. Poznałem fantastycznych ludzi, mam nowych kumpli, z którymi rozmawiam nie używając słów. I to jest piękne.

Po pokazie "Dziewczyny z Szafy" słuchałam, co widzowie mówią między sobą, bo to jest bardzo ważne, z jakimi emocjami oni wychodzą z kina. Najczęściej powtarzało się zdanie, z którym ja też się zgadzam - że opowiadacie o rzeczach niezbyt wesołych, o smutnej w sumie historii, używając często komediowych środków. To się ludziom najbardziej podobało.

Gdyby całą tę historię pokazać bez poczucia humoru, to byłby dramat totalny. To by była sieczka taka, że ludzie by nie wytrzymali.

Ludzie boją się przyznać do tego, że lubią się śmiać z siebie. Ja pamiętam, jak zobaczyłem film "Dzień Świra" Marka Koterskiego. Jak wróciłem do domu następnego dnia chrupki tej samej firmy, co jemu, rozwaliły się tak samo. Jak siadłem i powiedziałem słowo na K... i słowo J... P..., to jakby doszło do mnie, że ja zobaczyłem film o sobie. W kinie się śmiałem, jak nie wiem co, ale później zaczęło to do mnie dochodzić. Po paru latach spotkałem się z Markiem Kondratem i opowiedziałem mu o swoich paranojach. Powiedział do mnie: "Wojtuś, nas jest miliony". Ja mówię: "To czemu się nie potrafimy śmiać z siebie?". "Bo to wstyd". Nie wiem, dlaczego, ale jest rzeczywiście coś takiego, że gdyby całą tę historię pokazać bez poczucia humoru, to byłby dramat totalny. To by była sieczka taka, że ludzie by tam nie wytrzymali. Ale my musimy jakby cieszyć się z tego, że mimo, iż ktoś złamał nogę, to żyje. Rzeczywiście też jest tak, że ja spotykałem się z ludźmi chorymi czy psychicznie, jak kiedyś siedziałem w szpitalu psychiatrycznym, czy teraz, jak siedziałem z tymi autystykami i oni umieją się śmiać ze swoich chorób. Ludzie, którzy umierają, umieją żartować z tego, że "zaraz się spotkamy, tylko na chwilę muszę wyjść" albo "już jutro chyba kipnę". Więc ludzie umieją, tylko wszyscy, którzy podchodzą tak bardzo racjonalnie, tak po wojskowemu, nie mając poczucia humoru na swój temat, nie mając poczucia humoru w ogóle, nie umieją się śmiać z takich filmów. Ich może ten film nie śmieszyć. Ktoś może powiedzieć: "Jak można się śmiać z autystycznie chorego, że będzie bił głową w ścianę i jak ktoś mu może powiedzieć, że będzie miał płaskie czoło?". Ja byłem świadkiem o wiele śmieszniejszych sytuacji. Nie chcę ich tutaj przytaczać, bo ktoś powie, że to już w ogóle jest paranoja.