W zbliżającej się interwencji międzynarodowej pod egidą USA w Syrii udziału nie weźmie Polska. Kończymy tym samym dwudziestoletni okres bezpośredniego uczestnictwa w konfliktach dziejących się tysiące kilometrów od naszych granic, na który nigdy nie było nas stać. Trudno dzisiaj powiedzieć, czy przyniosły one nam wymierne korzyści (ten bilans politycznych i gospodarczych pożytków i strat, warto kiedyś przeprowadzić) za to kosztowały życie zbyt wielu polskich żołnierzy. Od teraz skupiamy się na tym, co najważniejsze dla naszych interesów – na jak najlepszym przygotowaniu do obrony naszych granic i naszych obywateli. Ogromne kwoty, które rokrocznie wydawaliśmy na misje, przeznaczone zostaną na unowocześnianie własnego potencjału odstraszania i obrony. Takie deklaracje zapadły, lecz pytania pozostały: Jaka jest cena życia? Jak mierzyć wartość pokoju, gdy chodzi "nie o naszą wojnę", gdzie leżą interesy Polski w dobie globalizującego się świata?...

REKLAMA

Zmasowany atak rakietowy i naloty na wybrane cele strategiczne. Tak 22 lata temu rozpoczęła się pierwsza wojna w Zatoce Perskiej i tak zapewne wkrótce rozpocznie się atak na reżim el-Asada. Na wojnę w Zatoce Perskiej wysłaliśmy ponad 300 polskich żołnierzy i dwa okręty. Pierwszy z nich - ORP "Wodnik" przeznaczony został na pływający szpital, co wiązało się z koniecznością rozbudowy pomieszczeń szpitalnych, usunięciem jakiegokolwiek uzbrojenia, a także budową lądowiska dla śmigłowców i przemalowaniem na biało. Drugi okręt, ORP "Piast", by uczestniczyć w misji, musiał zostać doposażony w drogie systemy przeciwlotnicze. Pieniądze na kosztowny udział postanowiono wydzielić z rezerwy budżetu państwa. W czasach, kiedy Polska zmagała się z koszmarnym zadłużeniem i gigantyczną inflacją, zdobyliśmy się na piękny i niezwykle drogi prezent dla naszych nowych przyjaciół.

Od tego okresu cały czas byliśmy hojni, wysyłając na zagraniczne misje, głównie pod egidą USA, naszych najlepszych żołnierzy i nasz najnowocześniejszy (choć i tak zazwyczaj przestarzały) sprzęt. Mimo to pełniliśmy, podobnie jak wiele innych małych i średnich krajów, zazwyczaj rolę listka figowego, który miał nadawać kolejnym interwencjom zbrojnym etykietę międzynarodowych koalicji. To był lek na polskie kompleksy, ale w tle wyraźnie majaczyło marzenie, o tym, że USA uczynią z Polski swojego partnera strategicznego, że docenią nasz wkład w obalenie komunizmu i rolę, jaką pełnimy w regionie. Tak się oczywiście nie stało, bo stać się nie mogło. USA po upadku ZSRR punkt ciężkości w polityce zagranicznej przeniosły z Europy na Bliski Wschód i nie mogły naszych oczekiwań spełnić. Coraz mniej liczni zwolennicy interwencji zbrojnych u boku USA lubią powtarzać, że to właśnie w Zatoce Perskiej zapracowaliśmy na członkostwo w NATO. Jednak przecież w 1999 r. przyjęte do paktu zostały również państwa z Europy Wschodniej, które w Iraku nie były. Pragmatycy zauważają, że przyjęcie do NATO państw z tej części świata leżało również w interesie USA, które po uspokojeniu sytuacji mogły się skupić na nowych miejscach zapalnych.

Dzisiaj, wydaje się, że misje zagraniczne nie przyniosły nam przełomu w relacjach z USA ani tym bardziej wymiernych korzyści gospodarczych. Do dzisiaj nie udało się załatwić sprawy wiz (wspominam to tylko z obowiązku, bowiem akurat tej sprawy nie postrzegam, jako problem, któremu powinno się nadawać jakąkolwiek rangę w naszych specjalnych relacjach), ale dużo boleśniejszym doświadczeniem był offset za zakup F-16, a przede wszystkim inne niezrealizowane oczekiwania kontraktów zagranicznych naszych firm. Trudno zresztą winić Amerykanów za pragmatyczne podejście do biznesu. Z perspektywy czasu widać, że to raczej my bujaliśmy w obłokach, śniąc o zaangażowaniu amerykańskich przedsiębiorstw w podobnym stopniu do tego, jakie miało miejsce w Niemczech po II wojnie światowej. Tak się jednak nie stało, dużo więcej zyskali Amerykanie. Business is business, jak to mawiają za oceanem.

Poglądy większości obywateli, rządu, parlamentarzystów i prezydenta Komorowskiego na kształt polskiego uczestnictwa w przyszłych konfliktach zbrojnych z dala od naszych granic wydaje się, że są zgodne: koniec z kampaniami, na które nas nie stać, które tylko w minimalnym stopniu mają wpływ na nasze bezpieczeństwo, sytuację polityczną czy gospodarczą, a boleśnie dotykają naszych kieszeni. Pozostajemy solidnym członkiem NATO, gotowym wstawić się za każdym sojusznikiem, ale zamykamy epokę wojen na Antypodach. Kończymy z kosztownym wolontariatem na polach bitewnych Bliskiego Wschodu. Skupiamy się na tym, co ważniejsze - obronie własnego terytorium w granicach naszego kraju.

Przyznać należy, iż w pierwszym odruchu wydaje się, iż jest to słuszny wniosek. Pytanie jednak zostaje nadal otwarte. Czy w dobie globalizującego się świata, w dobie globalizujących się powiązań politycznych, społecznych i gospodarczych, czy w dobie globalizującego się terroryzmu, można od tak sobie powiedzieć: dziękujemy, dla nas to już koniec, zamykamy te karty historii, zajmujemy się od teraz już tylko sami sobą, tu i teraz? Owszem, w wojnach daleko za naszymi granicami straciliśmy wielu ludzi oraz koszmarne pieniądze. Zdobyliśmy jednak uznanie, szacunek, więzi polityczne i ogromne kompetencje. Kompetencje do wykorzystania w każdym miejscu świata, ale przede wszystkim także i tu, w Polsce. Co jednak najważniejsze, w przyszłości nie mamy żadnych gwarancji, że przemoc - ta skierowana pośrednio lub bezpośrednio przeciwko nam - nie dotknie nas w naszych granicach. Czy zrozumiejmy i wybaczymy wtedy innym postawę: dziękujemy, my za swoimi granicami nie walczymy, dziękujemy, nas nie stać na waszą wojnę, dziękujemy, wasze bezpieczeństwo nie jest naszym priorytetem?...

Adam Szejnfeld, Poseł na Sejm RP