7 lutego na stronie internetowej Ministerstwa Edukacji Narodowej pojawił się projekt zmian treści rozporządzenia w sprawie podstawy programowej..., m.in. zawierający propozycję likwidacji wymagań edukacyjnych dla uczniów klas pierwszych szkół podstawowych. Obecnie w podstawie programowej znajduje się informacja o wiedzy i umiejętnościach, które winien posiadać uczeń kończący pierwszą klasę. Po ewentualnej nowelizacji taka informacja pojawi się tylko w odniesieniu do dzieci kończących edukację wczesnoszkolną, czyli trzecią klasę.

REKLAMA
Po raz kolejny urzędnicy ministerstwa edukacji nie potrafią przewidzieć konsekwencji proponowanych przez siebie zmian

W treści uzasadnienia do projektu pojawia się stwierdzenie, iż taka zmiana pozwoli nauczycielom na bardziej elastyczną pracę, uwzględniającą zróżnicowane możliwości dzieci. Skądinąd autorzy tych zmian poprzez takie pomysły prowadzą do zniesienia wymagań również dla uczniów kończących drugie klasy. W efekcie może okazać się, iż brak wymagań po kolejnych etapach edukacji wczesnoszkolnej sprawi, iż konieczność sprostania im na zakończenie nauki w klasie trzeciej okaże się dla znacznej grupy dzieci zadaniem zbyt trudnym. Można odnieść wrażenie, iż po raz kolejny urzędnicy ministerstwa edukacji nie potrafią przewidzieć konsekwencji proponowanych przez siebie zmian. W istocie wymagania po każdej klasie stanowią dla nauczyciela pewnego rodzaju punkty etapowe, pomagające mu regulować proces nauczania. Po ich usunięciu może okazać się, iż błędne rozłożenie poszczególnych fragmentów edukacji wczesnoszkolnej sprawi, iż w niektórych przypadkach może dojść do spiętrzenia trudności w klasie trzeciej, co dla wielu dzieci może okazać się wyzwaniem ponad ich możliwości i przynieść im już na starcie klęskę edukacyjną.

W Polsce do czynienia z ciągłym obniżaniem wymagań edukacyjnych, proces ten nabrał przyspieszenia od momentu objęcia szefostwa MEN przez Katarzynę Hall.

Najprawdopodobniej, za być może rok, a być może wcześniej, MEN pragnąc uniknąć takiej sytuacji obniży wymagania finalne dla uczniów kończących edukację wczesnoszkolną, a może nawet całkowicie je zniesie. Obserwacja działań "reformatorów" polskiej edukacji związanych z ministerstwem edukacji skłania do stwierdzenia, iż właśnie tak się stanie. Od wielu bowiem lat mamy w Polsce do czynienia z ciągłym obniżaniem wymagań edukacyjnych, proces ten nabrał przyspieszenia od momentu objęcia szefostwa MEN przez Katarzynę Hall. To właśnie ona w 2009 r. wydała rozporządzenie wprowadzające możliwość promowania do klasy programowo wyższej uczniów z ocenami niedostatecznymi, również w szkołach średnich. Kontynuując to "dzieło" jej następczyni Krystyna Szumilas przygotowała zasady organizacji matur od roku 2015, w których pojawił się dodatkowy, bardzo dziwaczny warunek o konieczności przystąpienia ucznia do jednego egzaminu na poziomie rozszerzonym, ale bez sprecyzowania poziomu zdawalności, czyli wg byłej minister w części rozszerzonej matury "wystarczy być", aby ją zaliczyć. Obydwie panie lansowały hasło "Szkoła radosna i przyjazna", przy czym dla nich była to szkoła praktycznie bez poważnych wymagań, czyli w istocie kreowały szkołę zagrażającą przyszłości jej absolwentów. Zdawały się nie rozumieć, iż bez poważnych wymagań nie ma dobrej edukacji. Tylko poprzez pokonywanie kolejnych wymagań młody człowiek uczy się pracować nad sobą oraz rozwija swoje talenty i zainteresowania, przygotowując się do wyzwań czekających na niego w dorosłym życiu. Tymczasem duet pań Hall-Szumilas zaserwował młodym Polakom edukację, czyniącą z wielu z nich osoby okaleczone, niepotrafiące radzić sobie z najprostszymi wyzwaniami. Można było mieć nadzieję, iż w kwestii obniżania wymagań w polskiej oświacie doszliśmy już do przysłowiowej ściany. Okazuje się jednak, iż minister Joanna Kluzik-Rostkowska "twórczo" kontynuuje dzieło swych poprzedniczek.

Bez poważnych wymagań nie ma dobrej edukacji

Być może wielu osobom wydaje się, iż jest to problem marginalny, stąd też brak w Polsce poważnej obywatelskiej akcji sprzeciwu wobec owych działań ludzi odpowiedzialnych za naszą oświatę. Tymczasem stanowią one ogromne zagrożenie dla naszej przyszłości. Już teraz na polskich uczelniach pojawia się sporo osób, które są ofiarami takiej "przyjaznej szkoły". Są to ludzie zupełnie nieprzygotowani do studiowania, zdziwieni i sfrustrowani jakimikolwiek poważnymi wymaganiami. To właśnie oni będą w przyszłości tylko konsumentami, natomiast nie będą w stanie stać się świadomymi swych praw i obowiązków krytycznymi obywatelami. Jeżeli nie zatrzymamy tego procesu, to czeka nas klasyczna pozorna, fasadowa demokracja. Już dzisiaj zresztą mamy cały szereg na pozór dziwnych zjawisk, jak chociażby spadek czytelnictwa wraz ze wzrostem liczby studiujących. Jednak w świecie pozornej, pozbawionej poważnych wymagań edukacji zanika twórczy intelektualny niepokój i pragnienie poznawania, po cóż więc trudzić się czytaniem poważnych książek, wystarczy przecież być i wygłaszać zgodne z obowiązującą modą komunały.

Urzędnicy postanowili dokonać istotnej destrukcji edukacji wczesnoszkolnej.

Pomysł likwidacji wymagań dla pierwszoklasistów właśnie teraz ma swe źródło w pragnieniu przekonania rodziców dzieci sześcioletnich, iż nie mają się czego obawiać w kontekście rozpoczęcia przez ich dzieci nauki w szkole. Zamiast odpowiedzieć w sposób poważny na rodzicielskie niepokoje ministerialni urzędnicy postanowili dokonać istotnej destrukcji edukacji wczesnoszkolnej. Być może uspokoi to część rodziców i przyniesie koalicji rządzącej profity w serii czekających nas niebawem wyborów, ale w dłuższej perspektywie będzie mieć opłakane skutki. Niestety edukacja od dawna przegrywa z bieżącymi potrzebami politycznymi rządzących. Stąd też osoby nią zarządzające szczególnie dbają o kreowanie politycznego wizerunku, a nie dobrej, wysokiej jakości edukacji.

Mamy w Polsce dominację, i to zdecydowaną, szkół niesamodzielnego myślenia. Polscy uczniowie mają bowiem potężne problemy z radzeniem sobie z problemami o złożonym charakterze.
Już teraz na polskich uczelniach pojawia się sporo osób, które są ofiarami takiej „przyjaznej szkoły”. Są to ludzie zupełnie nieprzygotowani do studiowania, zdziwieni i sfrustrowani jakimikolwiek poważnymi wymaganiami.

Szkoda, że pomysłodawcy coraz bardziej absurdalnych pomysłów z kręgów MEN nie zastanawiają się poważnie nad wynikami rozmaitych badań edukacyjnych, ukazujących smutne skutki ich działań. Niedawno raport z badań "Szkoła samodzielnego myślenia" opublikował podlegający MEN Instytut Badań Edukacyjnych. Po jego lekturze pojawia się nieodparte wrażenie, iż mamy w Polsce dominację, i to zdecydowaną, szkół niesamodzielnego myślenia. Polscy uczniowie mają bowiem potężne problemy z radzeniem sobie z problemami o złożonym charakterze. Niewielu z nich jest w stanie rozwiązywać niestandardowe problemy, a krytyczne samodzielne myślenie należy wśród nich do rzadkości. Naturalnie jest to również efekt edukacji typu "znajdź, zakreśl i wklej", kształtującej jedynie absolutnie podstawowe, odtwórcze umiejętności. Treść tego raportu powinna ocucić miłośników szkoły bez wymagań, ale być może, albo go nie czytali /to przecież prawie dwieście stron/, albo nie byli w stanie przeczytać go ze zrozumieniem, albo ignorują jego wyniki. Jakakolwiek z tych możliwości byłaby prawdziwa, to świadczy ona o ich niekompetencji lub nieodpowiedzialności. Osobiście sądzę, że mamy w ich przypadku do czynienia z absolwentami szkoły bez wymagań, dla których przeczytanie ze zrozumieniem dwustu stron poważnego tekstu stanowi zbyt wielkie wyzwanie, a poza tym dla nich najważniejszy jest bieżący interes polityczny rządzących. Tylko, jak długo jeszcze będą oni mogli realizować swoje nieodpowiedzialne pomysły tak bardzo zagrażające polskiej przyszłości???

Jerzy Lackowski, doktor nauk humanistycznych, absolwent fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim, dyrektor Studium Pedagogicznego UJ. W latach 1990-2002 wojewódzki kurator oświaty w Krakowie.