W weekendowym nalocie na sklepy z dopalaczami skontrolowano ponad 1600 placówek. Zamkniętych zostało ok. 950 punktów. Takie dane podał rzecznik Głównego Inspektora Sanitarnego w rozmowie z reporterem RMF FM.

REKLAMA

Pozostałe, niezamknięte sklepy, to często punkty, gdzie dopalacze występowały sporadycznie albo były dodatkiem do innych produktów. Sklepy wyłącznie z dopalaczami zamknięto wszystkie.

Pierwsze takie sklepy pojawiły się w Polsce we wrześniu 2008 roku. Są zamykane dopiero teraz, bo wcześniej nie było możliwości prawnej przeprowadzenia takiej akcji - tłumaczy rzecznik GIS. Próbowano także innych sposobów, nowelizacja ustawy o narkomanii okazała się nieskuteczna, podobnie metody związane z działaniem inspekcji handlowej. Ostatecznie zaś decyzja Głównego Inspektora Sanitarnego wykonaną jednocześnie w całym kraju wsparły ostatnie, najbardziej dramatyczne wydarzenia. Ta fala zatruć, która miała miejsce w ubiegłych tygodniach, dała nam gwarancję tego, że gdyby były jakieś środki prawne podjęte przez dystrybutorów, to te środki okażą się nieskuteczne. Mówiąc wprost - że ta decyzja nie zostanie uchylona w sądzie - wyjaśnia rzecznik.

Wcześniejsze decyzje administracyjne dzięki przebiegłości dystrybutorów wcześniej czy później bywały uchylane. Działanie GIS-u wsparte argumentami o rzeczywistym zagrożeniu życia, dystrybutorom dopalaczy będzie znacznie trudniej obalić je przed sądem.

Weekendowa akcja policji i sanepidu - wbrew zarzutom sprzedawców dopalacza - miała podstawy prawne. Chodzi o bardzo rzadko stosowany artykuł 27 ustawy o Państwowej Inspekcji Sanitarnej, który umożliwia inspektorom zatrzymanie każdego produktu zagrażającego życiu i nakazuje zamknięcie placówek, które nim handlują.

W wypadku sobotniego nalotu takim specyfikiem był "Taifun", który odpowiada za co najmniej kilka ciężkich, jeżeli nie śmiertelnych zatruć. A pochodną "Taifunu" może być właściwie każdy z dopalaczy. Dlatego zamknięto wszystkie sklepy, które nimi handlują.