Dokładnie 25 lat temu świat zobaczył największy bieg w historii lekkiej atletyki. W finale 100 metrów na igrzyskach olimpijskich w Seulu Ben Johnson pokonał Carla Lewisa i ustanowił rekord świata. Kilka dni później święto zamieniło się w dopingowy skandal, a największy bieg został obwołany najbrudniejszym. Dziś Johnson wraca na stadion w Seulu, by promować czystość sportu.

REKLAMA

W 1988 roku olimpijskie koła wtoczyły się do Seulu. Po zbojkotowanych przez wiele państw igrzyskach w Moskwie i Los Angeles, te miały być inne. U schyłku zimnej wojny o medale znów mieli walczyć Amerykanie i zawodnicy Związku Radzieckiego. Bojkot jednak był, bo Korea Północna zażądała przyznania współorganizacji imprezy, a gdy MKOl się na to nie zgodził, zdecydowała się nie wysyłać sportowców za południową granicę.

Walka o miano najszybszego człowieka na ziemi zawsze przyciąga uwagę całego świata. Olimpijski finał biegu na sto metrów czyni to w dwójnasób. 24 września na stadionie w Seulu, w blokach startowych ustawili się herosi ówczesnego sprintu. Ben Johnson, który wystrzelił rok wcześniej i na mistrzostwach świata w Rzymie pobił rekord świata, wielki Carl Lewis, który podrażniony porażką we Włoszech, pałał żądzą rewanżu, czy wreszcie Linford Christie, już muskularny, ale jeszcze nie monstrualny, jak cztery lata później w Barcelonie.

Johnson wystartował z bloków z prędkością światła, ale rozpędzać się zaczął dopiero w drugiej części dystansu. Lewis, słynący z niesamowitego przyśpieszenia na ostatnich 50 metrach, mógł tylko bezradnie oglądać plecy rywala. Przed metą Johnson spojrzał jeszcze w lewo, uniósł rękę do góry i wpadł na linię bijąc rywali i rekord świata. Czas zatrzymał się na 9 sekundach i 79 setnych. Lewis z kamienną twarzą przyjął porażkę, jaką był dla niego srebrny medal. Christie musiał zadowolić się brązowym krążkiem.

Pobyt na szczycie był dla Johnsona niezwykle krótki. Trzy dni po zwycięskim biegu zagraniczne stacje telewizyjne informowały o pilnej wiadomości. W próbce moczu pobranej od Johnsona wykryto zabroniony środek - stanozolol. Egzekucja była natychmiastowa. Pozbawiony medalu, rekordu i wszystkiego Kanadyjczyk stał się wrogiem numer jeden. Chowający głowę w rękach, otoczony eskortą, osaczony przez fotoreporterów. Jego zdjęcia znów zawitały na pierwsze strony gazet, ale w zupełnie innym kontekście.

Dziś, w zdeprawowanym przez doping sportowym świecie, nie ma wydarzeń tak spektakularnych. Nawet ostatecznie udowodnione oszustwo Lance'a Armstronga od lat tkwiło w sferze niedomówień. Afera z Johnsonem spadła na świat jak grom z jasnego nieba. Oczywiście były wcześniej przypadki dopingu. Kolarz Tommy Simpson zmarł na Mont Ventoux po przedawkowaniu amfetaminy, polski sztangista Zbigniew Kaczmarek stracił złoty medal z Montrealu, a hokeista Jarosław Morawiecki miał w Calgary zjeść barszcz z krokietami i z testosteronem. Jednak Seul roku był swoistą cezurą w dopingowej historii sportu. Wszak późniejsze badania wykazały, że sześciu z ośmiu finalistów tamtego biegu stosowało doping, łącznie z Lewisem i Christiem. A pamiętajmy, sprint pań zdominowała męsko wyglądająca Florence Griffith-Joyner, której dopingu nigdy nie udowodniono, ale która zmarła dziesięć lat później z powodu ataku padaczki podczas snu. Sport wkroczył w erę, w której kolejność na mecie coraz częściej ustalano w medycznych gabinetach i laboratoriach.

A Johnson? Na krótko wrócił na bieżnię, potem znów był zdyskwalifikowany. Próbował sił w trenerce, ale ciągle pozostawał synonimem wszelkiego zła w sporcie. W końcu zrozumiał, że musi odkupić swoje winy. Obecnie jest twarzą projektu Choose The Right Track walczącego o czystość sportu i skończenie z dopingową hipokryzją. "Przez 25 lat wisiałem na krzyżu i ciągle ponoszę karę. Nawet mordercy wychodzą kiedyś z więzienia" - powiedział stając na szóstym torze bieżni w Seulu, tej samej, która miała być jego ścieżką do chwały. Tym razem stumetrową odległość od startu do mety pokryła ogromna, antydopingowa petycja.